Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 3 maja 2013

"Spotkanie nad jeziorem" - Susan Wiggs


Tłumaczenie: Małgorzata Borkowska
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 396


Ostatnie tygodnie były ciężkie, co widać choćby po milczeniu na blogu. Nie wchodząc w szczegóły (które nikomu nie są przecież do szczęścia potrzebne), powiem jedynie, że bardzo za tym blogiem tęskniłam. Tak jak tęskniłam za zwykłym, babskim czytadłem. Za psychicznym relaksem. Dlatego też pierwsza recenzja po tej długiej przerwie dotyczy książki Susan Wiggs Spotkanie nad jeziorem. Historia nadal świeża, bo czytanie zakończyłam wczoraj. Shirley, Maria Antonina i nowy Varesi muszą jeszcze chwilkę poczekać…

***

Spotkanie nad jeziorem to opowieść z rodzaju „…i spotkali się nagle na życiowym zakręcie, i połączyła ich miłość”. Kim to młoda i (oczywiście!) bardzo atrakcyjna kobieta, której cudowne życie legło w gruzach podczas jednego przyjęcia. Wymarzony facet okazał się chamem i damskim bokserem, a do tego bohaterka straciła pracę. Gorzej być nie może? Kim odcina przeszłość grubą kreską i ucieka w dobrze znane strony, do rodzinnego domu, gdzie pragnie znaleźć spokój i wyciszenie. Nie będzie to jednak  łatwe, bo jej mama, Penelope, postanowiła przekształcić dom na pensjonat i wynająć pokoje lokatorom. Szczególnie jeden z lokatorów zmieni życie młodej kobiety… Bobby to sportowiec, który po latach ma nareszcie szansę zrobić wielką karierę w pierwszej lidze. Jest niezłym przystojniakiem i wygląda na równie niezłego cwaniaczka, dlatego początkowo sprawia na Kim kiepskie wrażenie. Z czasem jednak zyskuje w jej oczach. Wszystko za sprawą AJ’a – nastoletniego syna Bobby’ego, który niespodziewania trafia pod jego opiekę, choć wcześniej nigdy się nie poznali. Czytelnik obserwuje, jak stopniowo ojciec i syn przełamują lody, jak burzą tę ścianę, która wyrosła przez lata.

I chyba właśnie ów ojcowsko-synowski wątek najbardziej mnie ujął w tej książce. Kilka razy nawet się trochę wzruszyłam. Na przykład wtedy, gdy czytałam o tym, jak młody Bobby walczył o swoją miłość, o dziecko, którego nie pozwolono mu wychowywać. Albo wtedy gdy po nierozważnej ucieczce AJ’a, ojciec i syn rzucili się w sobie w ramiona. Fakt faktem – ja akurat wzruszam się łatwo, innych może to nie ruszyć. Niemniej właśnie dzięki postaci tego dzieciaka Spotkanie nad jeziorem nie było dla mnie zwykłym romansidłem, a czymś więcej. Byłam ciekawa, jak potoczy się ta historia. Czy Bobby wybierze karierę? Czy spełni marzenie syna i stworzy rodzinę z jego matką? I gdzie w tym wszystkim znajdzie miejsce dla Kim?

Książkę Susan Wiggs czyta się błyskawicznie. Dla mnie ta opowieść była odprężeniem pomiędzy stresami związanymi z pracą magisterską. Miałam czytać po dwa-trzy rozdziały, ale ponieważ były stosunkowo krótkie, to kończyło się zawsze na kilkudziesięciu stronach i odkładaniu książki z żalem. Autorka pisze prostym językiem i jest to rzeczywiście swego rodzaju czytadło na poprawę humoru. Ale chociaż doskonale (od samego początku) wiedziałam, jak potoczy się ta historia, to wcale nie odbierało mi to przyjemności czytania. Cieszyłam się na to szczęśliwe zakończenie, które przecież musiało nastąpić. W realnym życiu bywa różnie, dlatego dobrze, że przynajmniej w książkach można być pewnym radosnego finału.

Moja ocena: 4/6

 Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

niedziela, 16 grudnia 2012

"Intryga i namiętność" - Rosemary Rogers


Tłumaczenie: Barbara Ert-Eberdt
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 396

Pewnie jako studentka polonistyki powinnam wystrzegać się takich książek. Pewnie wypadałoby czytać tylko podniosłą literaturę, wielkie dzieła, wielkich twórców. Pewnie nie powinnam w gronie znajomych z roku przyznawać się do sympatii do romansów historycznych. Pewnie i tak, ale co mi tam. Lubię sobie czasem poczytać romanse. Lubię pobujać w obłokach. Lubię odpocząć od wymyślnej fabuły, misternej konstrukcji czy wielce poetyckiego/oryginalnego języka. Bo czasem wolę, żeby było prosto i zwyczajnie. Żeby dało mi chwilę wytchnienia i przyjemności. Żeby nie wywracało do góry nogami mojego światopoglądu i nie wstrząsało fundamentami mojego świata i wyobrażeń o nim. Nie. Czasem miło jest pozwolić poddać się książce, która może nie świadczy o mym wyrafinowanym guście, ale o jego zróżnicowaniu i braku ograniczeń. Ot i tyle!

Rosemary Rogers zabiera czytelników w niezwykłą podróż do Anglii i Rosji z początku XIX wieku. Pokazuje świat pełen intryg, zdrad, zbrodni, ale i...namiętności. Świat, w którym prawdziwa miłość pojawia się rzadko, a gdy już się pojawi, to trudno się do niej przyznać. Nawet przed samym sobą. Szczególnie tak hardemu człowiekowi jak Edmond, który nigdy nie pozwalał sobie na słabość bycia zakochanym. Do czasu aż poznał Briannę.

Historia oparta jest właściwie na dość klasycznym koncepcie, znanym choćby z telenowel. Stefan i Edmond to bracia bliźniacy, których z wyglądu odróżnić ciężko, ale charakterologicznie - nie sposób pomylić. Stefan z racji starszeństwa (o kilka minut) został w Anglii jako książę. Rządzi uczciwie, sprawiedliwie, jest człowiekiem spokojnym, ułożonym, budzącym ogólny szacunek i sympatię. Niestety bywa też naiwny. Edmond tymczasem mieszka w ojczyźnie matki - Rosji - gdzie dba o bezpieczeństwo cara. To mężczyzna bystry, przenikliwy, momentami bardzo ostry, ogromnie odważny, a do tego nie stroniący od różnych używek i korzystający aktywnie z wdzięków pięknych dam. I choć widać tu z początku stereotypowy podział na dobrego i złego brata, to na szczęście dalej okazuje się, że dla autorki nic nie jest wyłącznie czarne czy białe. Edmond bardzo kocha Stefana i gdy dociera do niego wiadomość o zagrożeniu życia brata - nie waha się ani chwili i wyjeżdża do Anglii. Tam wymyśla plan: zamierza udawać księcia, aby dorwać zamachowców. Nie spodziewa się jednak, że spotka po latach współtowarzyszkę dziecięcych zabaw, a dziś piękną, pociągającą, ale i temperamentą kobietę - Briannę. Nie spodziewa się, że to spotkanie zupełnie odmieni jego życie. Oczywiście początkowo będzie wmawiał sobie, że to tylko kolejna "zdobycz", ale szybko zrozumie, że to coś więcej...

Akcja biegnie wartko, dzieje się naprawdę dużo. Rosemary Rogers nie pozwala czytelnikowi nawet na moment nudy. Uczucie między głównymi bohaterami staje się coraz bardziej gorące, ale i bardziej skomplikowane (dość powiedzieć, że chętnie u swego boku widziałby Briannę sam Stefan!). Kwestia zamachów na życie księcia okazuje się o wiele bardziej złożona, niż Edmond początkowo zakładał, wskutek czego przyjdzie mu popłynąć do Rosji...oczywiście z niepokorną blond pięknością. Intrygująca fabuła (z historycznym tłem, ale nie wnikam czy historycznie poprawna czy ubarwiona - pewnie to drugie) to jeden z elementów, który przemawia za tą książkę. Drugim są moim zdaniem portrety bohaterów, szczególnie Edmonda. Widać jak ta postać ewoluuje na kolejnych stronach, jak odsłania coraz więcej. Z wierzchu twardziel, chwilami brutal, ale w środku - cierpiący i samobiczujący się chłopiec. I do tego piekielnie przystojny, jeśli wierzyć autorce. Cóż - wcale się nie dziwię Briannie, że miała problem z koncentracją w towarzystwie Edmonda.

Na zakończenie pozostaje chyba tylko dodać, że książkę czyta się bardzo szybko, jest napisana prostym językiem, ale ładnym. Osobiście nie czułam tych ubywających stron, a gdy dotarłam do ostatniego zdania - było mi nawet trochę smutno. Smutno, że to już koniec tej bajkowej i nierealnej historii pełnej intryg i namiętności.


Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

wtorek, 6 listopada 2012

"Pewnego dnia" - Emily Giffin


Tłumaczenie: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Otwarte
Stron: 480

A więc dobrze, nie będę owijać w bawełnę. Przyznaję się - jestem zdeklarowaną fanką Emily Giffin. Każda jej kolejna książka to dla mnie wielkie wydarzenie i wielka radość. Mam wszystkie na swojej półce. Przeczytałam je przeważnie w jeden wieczór (i noc), gdyż jak już zaczęłam, to po prostu nie mogłam się oderwać. To stała tendencja i nie poradzę nic na to, że z taką łatwością poddaję się historii wymyślonej przez autorkę. Może to i są babskie czytadła (zdaniem niektórych nie najwyższych lotów, z czym się zupełnie nie zgadzam!), może nawet chwilami bardzo nierealne i może nie zmienią czyjegoś życia. Dla mnie są jednak zawsze ogromną przyjemnością, odnajduję w nich siebie, swoje dylematy, lęki oraz wątpliwości (mimo kompletnie innych realiów), dostaję odpowiedzi, których szukałam. A to za sprawą niezwykłej zdolności autorki - wnikania w kobiecy umysł i serce. Zdanie z okładki: "Nikt nie rozumie Cię lepiej, niż Emily Giffin" brzmi może banalnie, ale w moim przypadku często się potwierdza. Niemniej podkreślam - to subiektywne odczucie i zrozumiem, jeśli komuś z giffinowskim klimatem będzie nie po drodze.

Pewnego dnia wyróżnia się na tle poprzednich książek tym, że najważniejsza okazuje się tu nie relacja damsko-męska i różne miłosne zawirowania (które oczywiście też się pojawiają), a relacja między matką i córką. Marianne była złotym dzieckiem, ukochaną jedynaczką, z zaplanowaną przyszłością, wielkimi ambicjami i równie wielkimi możliwościami. Jedna, upalna noc wywróci jej życie do góry nogami. Krótko przed studiami dziewczyna zajdzie w ciążę, urodzi dziecko, odda je do adopcji. Wszystko w sekrecie przed całym światem. Osiemnaście lat później będzie już uznaną producentką i scenarzystką, mieszkającą w pięknym apartamencie na Upper East Side, spotykającą się z przystojnym, bogatym i sławnym mężczyzną. I nagle w tej bajce pojawia się Kirby - pełnoletnia córka Marianne, która postanowiła odszukać biologiczną matkę. Sekret wychodzi na jaw. Czy bohaterowie poradzą sobie z jego ciężarem?

Giffin zastosowała w najnowszej książce zabieg znany z jej poprzednich utworów. Rozdziały naprzemiennie nazwano imionami głównych bohaterek, a narracja i perspektywa zostały podwojone. Ja bardzo lubię ten właśnie zabieg, bo pozwala spojrzeć na problem szerzej, a oddanie głosu obu stronom wydaje się zawsze cenne.  Autorka pozwala mówić swoim postaciom o wszystkim, co je trapi i boli. Dlatego nie dialogi rządzą powieściami amerykańskiej pisarki, a właśnie swobodnie pojęte "wypowiedzi wewnętrzne" - wspominanie, analizowanie, przeżywanie. Czytałam kiedyś książkę, która opierała się w większości na dialogach i pamiętam, że miałam jakieś poczucie pustki w tej historii. W utworach Emily Giffin owej pustki nie znajduję.

Na koniec jedynie dodam, że Pewnego dnia czytało mi się świetnie. Stylowi i językowi autorki chyba nie można nic zarzucić (ani polskiemu tłumaczeniu). Bohaterowie są barwni, historia wciągająca, a zakończenie otwarte. Co prawda ta książka nie stanie się moją ulubioną w twórczości Giffin - mimo wszystkich zalet "czegoś" mi brakowało... Czego? Nie umiem powiedzieć. Może właśnie tego bardziej rozbudowanego wątku miłosnego (niepoprawna romantyczka się we mnie odzywa...)? W każdym razie - naprawdę miło spędziłam czas przy czytaniu tej książki i teraz czekam na kolejną!

Moja ocena: -5/6

niedziela, 4 listopada 2012

"Małe kobietki" - Louisa May Alcott


Tłumaczenie: Anna Bańkowska
Wydawnictwo: MG
Stron: 295

Nie mam siostry. Nie mam też (ani nie miałam nigdy) w związku z tym żadnych kompleksów czy żalów do rodziców. Mam za to dwóch starszych braci, na których mogę zawsze polegać. Teraz, gdy jesteśmy już wszyscy tak beznadziejnie dorośli, to cenią sobie taki układ. Ale gdy wracam wspomnieniami do dzieciństwa, widzę różne obrazy - braci, którzy mieli własne tajemnice, braci trzymających mnie na (normalny w tym wieku) chłopięcy dystans (bo byłam dziewczyną, do tego siostrą i - o zgrozo! - młodszą), a nawet jednego brata, który na ulicy przy kumplach udawał, że mnie nie zna. No teraz się z tego śmieję, ale wierzcie mi - wtedy nie było mi do śmiechu. I czasem tęskniłam za siostrą, której nie miałam. Bo koleżanki, to jednak nie to samo. I gdy czytałam Małe kobietki, to wróciły do mnie te odczucia i zazdrościłam trochę bohaterkom tej ich siostrzanej więzi. Tych zabaw, przygód, oparcia.

Książka autorstwa Louisy May Alcott należy do klasyki amerykańskiej literatury. Została wydana w drugiej połowie XIX wieku i opowiada historię współczesnego (na tamte czasy) rodzeństwa. Bohaterkami są cztery siostry: Meg - najstarsza, najpoważniejsza, najbardziej odczuwająca finansowe niedostatki rodziny; Jo - nieco zwariowana, posiadająca wiele chłopięcych cech (często żałuje, że nie urodziła się chłopcem), młoda pisarka; Beth - nieśmiała, bardzo wrażliwa, uzdolniona muzycznie oraz Amy - najmłodsza z sióstr, "artystka", trochę zarozumiała i samolubna, ale i pocieszna (ma talent do przekręcania trudnych słów). Dziewczynki mieszkają razem z matką (Panią March, zwaną przez nie "mamisią" - trochę mnie raziło w oczy to zdrobnienie) i pomocą domową Hanną. Ukochany ojciec bierze udział w wojnie secesyjnej. Dom Marchów jest ubogi, ale pełen miłości, ciepła i rozsądku. Dziewczynki zaprzyjaźniają się z mieszkającym w sąsiedztwie chłopcem (Laurie) i jego bogatym dziadkiem. Małe kobietki to mniej więcej rok z życia bohaterów - w tym czasie dużo się wydarzy. Znajdą się momenty radosne, zabawne, ale i smutne, wzruszające, niemal tragiczne. Na kartach książki można zaobserwować zmiany, jakie zachodzą w dzieciach, a także dorosłych.

Najbardziej polubiłam szaloną Jo. Podobał mi się jej temperament i pisarskie zacięcie. To odważna dziewczynka, która walczyła z konwenansami, wykraczała jakby poza czasy, w których przyszło jej żyć. Widać w niej rysy feministyczne. Na uznanie zasługuje jej heroiczny czyn - ścięcie pięknych włosów - którego się podjęła, aby pomóc rodzinie w trudnym momencie. Moim zdaniem ta książka niesie w sobie wiele uniwersalnych myśli, które i dziś mogą być cenne dla młodych dziewcząt. Jasne - wtedy był inny świat, inne metody wychowawcze, innych cech i umiejętności wymagano od kobiet. Ale wartości, o których pisze autorka są i dziś ważne: rodzina, miłość, troska, szacunek do siebie i ludzi, zaufanie, wybaczenie. To naprawdę mądra opowieść, a do tego zabawna i ciągle aktualna. Napisana lekkim językiem, przystępnym dla współczesnego czytelnika, nawet młodego. Żałuję, że nie przeczytałam jej jakieś dziesięć lat temu, gdy byłam w podobnym wieku do bohaterek...

Mimo że już dawno temu ta książka trafiła na moją "listę" (czyli listę książek, które muszę w ciągu życia przeczytać), to dopiero teraz dowiedziałam się, że powstały kolejne części! A więc przede mną jeszcze: Dobre żony, Mali mężczyźni, Chłopcy Jo. Niesamowicie się cieszę na ponowne spotkanie starych znajomych. Ciekawa jestem, jak im się życie poukłada? Najbardziej intryguje mnie tytuł ostatniej części!


Moja ocena: -5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MG.

środa, 10 października 2012

"Zaklęci w czasie" - Audrey Niffenegger


Tłumaczenie: Katarzyna Malita
Wydawnictwo: Nowa Proza
Stron: 633

Uwielbiam jesień. I wcale nie mam tu na myśli złotej, pięknej jesieni, gdzie drzewa zachwycają kolorami, a nieśmiałe słońce całuje policzki. Nie, ja najbardziej lubię taką jesień, gdy za oknem hula wiatr, deszcz rytmicznie stuka o szyby, a świat wygląda nieco ponuro. Bo właśnie wtedy czyta mi się najlepiej. Ciepłe skarpety, wielki koc, kubek gorącej herbaty, klimatyczne światło (nie znoszę czytać przy mocnym świetle, bo kojarzy mi się z nocną nauką do sesji egzaminacyjnej) oraz koniecznie jakaś magiczna historia. Wtedy zapominam o wszystkim co złe i przykre, i przenoszę się w inny wymiar.

Bo właściwie wcale nie planowałam czytać tej książki już teraz. Kupiłam ją okazyjnie na promocji w pewnym supermarkecie (za 6,99zł!) i odłożyłam "na później", wszak miałam zacząć przygotowania do egzaminu z literatury angielskiej i przeczytać Władcę much Goldinga. Jednak tego sobotniego popołudnia było tak ponuro, tak szaro, tak deszczowo i tak przez to pięknie, że czułam w środku potrzebę cudownej historii miłosnej. Czasem nachodzą mnie podobne nastroje i jeśli nie goni mnie czas, to chętnie się im poddaję. I nigdy tego nie żałuję. Dzięki Zaklętym w czasie przeżyłam cudowny weekend, który pozwolił mi na chwilę odetchnąć od przyziemnych spraw. Czytałam tę książką tylko z przerwami na spanie, jedzenie itp. Zupełnie zatraciłam się w tej historii, czyli dokładnie tak, jak lubię najbardziej w te jesienne, deszczowe wieczory.

Zaklęci w czasie to debiut literacki Audrey Niffenegger. Książka funkcjonuje w Polsce pod kilkoma tytułami, zaś tytuł oryginalny to The Time Traveler's Wife. Autorka na tych kilkuset stronach utkała niezwykłą opowieść o miłości, o czekaniu, o przeznaczeniu. Głównymi bohaterami są Clare i Henry. Poznali się, gdy ona miała 6 lat, a on 36. Ich pierwsza randka natomiast odbyła się, gdy ona miała 20 lat, a on 28. Jak to możliwe? Henry podróżuje w czasie. Jest to rzadkie, nie odkryte jeszcze zaburzenie genetyczne, które sprawia, że w jednej chwili mężczyzna znika, zostawiając po sobie jedynie kupkę ubrań, a następnie pojawia się w swej przeszłości lub przyszłości. Zawsze nagi, dlatego musi szybko zorganizować sobie strój, co często zmusza go do łamania prawa. Podczas jednej takiej podróży ląduje na Łące - ulubionym miejscu zabaw i kryjówek małej Clare. Tym samym trafia do swej przyszłości. Gdy spotka dwudziestoletnią Clare to ona go pozna, bo ich znajomość będzie ważną częścią jej przeszłości. A więc przeszłość i przyszłość spotkają się w teraźniejszości, gdzie dwójka zakochanych ludzi, będzie próbowała żyć normalnie mimo niestandardowej sytuacji.

Książka została podzielona na rozdziały, każdy opatrzono stosownym tytułem. Do tego owe rozdziały podzielono na "sceny", a dzięki dopiskom autorki czytelnik zostaje zawsze dokładnie poinformowany o dacie i wieku bohaterów. Początkowo nie mogłam tego wszystkiego ogarnąć. Czułam się trochę przytłoczona tymi datami, tym mieszaniem czasów i wieków postaci. Ale stopniowo zaczęło mi się wszystko układać i czułam już tylko ogromny podziw dla pani Niffenegger za tak jednocześnie pokręcone, i uporządkowane przedstawienie akcji. Najciekawsze według mnie momenty to te, gdy Henry-dorosły wraca do przeszłości i rozmawia ze swoją drugą, młodszą wersją. Równie intrygujące były chwile, gdy do Henry'ego w teraźniejszości odzywa się przyszłość i pojawia się starsza wersja bohatera, a więc ta, w której zakochała się Clare. Ach, doprawdy niezwykła jest to historia i po prostu nie da się jej ująć w kilku zdaniach. Czyta się błyskawicznie. Podczas lektury doświadczyłam różnych uczuć - i się pośmiałam, i się pozłościłam, i sobie popłakałam. Jedyny mały zawód to zakończenie, które według mnie mogło być lepsze, ciekawsze, z bardziej podkręconym napięciem. Książka doczekała się realizacji filmowej, ale nie zdążyłam jeszcze jej obejrzeć. Na pewno jednak zrobię to niedługo, bo jestem bardzo ciekawa zderzenia własnych wyobrażeń z wyobrażeniami reżysera. Gorąco polecam wszystkim tę książkę!

Moja ocena: +5/6

wtorek, 28 lutego 2012

"Wiktoriańska Herbaciarnia" - Debbie Macomber


Tłumaczenie: Hanna Hessenmuller
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 332

Dobrze się czuję w takim towarzystwie. W towarzystwie zwyczajnych ludzi, z ich mniej lub bardziej zwyczajnymi problemami. Z ich czasem zupełnie niezwyczajnymi radościami, emocjami, uczuciami. W Cedar Cove zadomowiłam się bardzo szybko i doprawdy ciężko było się rozstać...

Wiktoriańska Herbaciarnia to kolejny tom z serii Zatoka Cedrów. Żałuję ogromnie, że nie czytałam wcześniejszych, ale moja obawa, że nie zrozumiem czy też nie wczuję się w klimat Herbaciarni, okazała się obawą bezpodstawną. Ta książka to historia, która spokojnie funkcjonuje jako osobna opowieść. 

Poznałam dzięki Debbie Macomber wielu niezwykłych bohaterów. Wymienić ich wszystkich tu nie sposób i chyba też nie w tym rzecz. Czasem gubiłam się w imionach i relacjach, ale to wina mojego braku skupienia, a nie braku konsekwencji autorki. Kilka postaci szczególnie zapadło mi w pamięć i serce. Bardzo współczułam Justine i Sethowi, że stracili ukochaną restaurację i zaczęli też tracić siebie nawzajem. Wzruszałam się za każdym razem, gdy historia toczyła się wokół przyszłej mamy - Maryellen. A śmiałam nieraz do łez z fryzjerki Teri i jej nieporadnego geniusza szachowego - Bobby'ego Polgara. Całe Cedar Cove stało się dla mnie miejscem pełnym znajomych, których chciałoby się odwiedzać i odwiedzać...

Książka należy do tych z gatunku "babskich", to prawda. To taki trochę serial, tyle że spisany. Ale uważam, że spisany (a raczej - napisany) bardzo dobrze, nienachalnym i nieinfantylnym językiem. Do tego dobra redakcja tekstu, piękna okładka, idealna czcionka. Takie książki lubię czytać, takie historie lubię poznawać.

Wiktoriańska Herbaciarnia jest idealna na każdą porę roku, na każdą porę dnia i dla każdej kobiety. To książka bardzo życiowa, może troszkę idealistyczna, ale przecież któż z nas czasem nie idealizuje, nie marzy? Niektóre marzenia mogą się wszak spełnić, choćby nie wiem, jak były nierealne. Poczciwa Teri najlepszym dowodem.

Mam nadzieję, że będzie mi jeszcze dane odwiedzić znajomych z Zatoki Cedrów, bo muszę przyznać, że trochę się do nich przywiązałam...

Moja ocena: +4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

***
Drodzy, wracam nareszcie do tej wirtualnej gromady miłośników książek. Ostatnie tygodnie były dość ciężkie, ale w końcu ruszam naprzód. Stos na półce coraz większy, ale na szczęście wraca moja energia i pasja, które przytłumiła zima i melancholia (delikatnie mówiąc). To, że nie pisałam i nie komentowałam, nie znaczy, że nie czytałam Waszych nowości. Starałam się być w miarę na bieżąco, ale teraz koniec z biernością. Do pracy! :)

środa, 21 grudnia 2011

"Letnie przesilenie" - Robyn Carr


Tłumaczenie: Anna Bieńkowska
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 332

Są dwa typy książek (no dobra, jest ich więcej, ale skupmy się na tych dwóch), które zawsze będą mnie wzruszać i chwytać za serce, choćby nie wiem, jak bardzo były kiczowate i banalne. Po pierwsze - książki o zwierzętach, ale oczywiście fabularne, nie - przyrodnicze. Po drugie - książki o przyjaźni. Letnie przesilenie należy do tego drugiego typu i już po opisie z okładki czułam, że zatracę się w tych trywialnych historiach bez reszty...

Cassie, Julie, Marty i Beth to cztery przyjaciółki, które zbliżają się do magicznej trzydziestki. Każda z nich jest na innym etapie życia, w innej sytuacji sercowej, finansowej, zawodowej. Nie zamierzam streszczać fabuły, bo choć książkę czyta się świetnie, to nie o treść samą w sobie tu chodzi. Może to kogoś zadziwi, ale ja dzięki tej książce dowiedziałam się wiele o własnym życiu, podejściu do życia, błędach, które ciągle popełniam.

Bohaterki stworzone przez Robyn Carr uświadomiły mi, że nie ma sensu zazdrościć drugiemu człowiekowi lepszej sytuacji finansowej, wyglądu, kariery, bo prawda jest taka, że wszyscy przeżywamy swoje większe i mniejsze tragedie, a to co z wierzchu może wydawać się piękne i idealne, to w środku gnije, boli, zawstydza. Spojrzałam prawdzie w oczy i przyznałam sama przed sobą, że niestety, ale posiadam tę okropną wadę, jaką jest zazdrość. Ale ta zazdrość jest bezsensowna, bo mi samej nie pozwala się rozwijać i cieszyć z rozwoju, a o innych ludziach (tym, którym zazdroszczę) stwarza błędne wyobrażenie. Wyniosłam niezwykłą lekcję z tej lektury, dlatego uważam, że to był dobrze wykorzystany czas.

W jakiś sposób najbliższa (i wzbudzająca najsilniejsze emocje) była mi postać Julie. Kobieta wyszła za mąż za swą licealną miłość, szybko została mamą i szybko też proza życia ją przytłoczyła, a problemy finansowe zmusiły do dramatycznych decyzji. Współczułam jej szczerze i jednocześnie kibicowałam tej rodzinie.

Historie o przyjaźni utwierdzają mnie w przekonaniu, że jest to najważniejsze z uczuć, jakich w życiu doświadczamy. Prawdziwa przyjaźń nie jest na wagę złota, ona jest bezcenna. Niestety nie każdy z nas ma takie szczęście jak bohaterki Letniego przesilenia...

Podsumowując: książkę przeczytałam błyskawicznie. Odebrałam ją bardzo osobiście, bardzo emocjonalnie i nawet drobne błędy w korekcie (pomylone imiona) nie odebrały mi przyjemności ze spotkania z Robyn Carr. Mam nadzieję, że mojej bratowej również przypadnie do gustu ta książka, bo znajdzie ją pod choinką...

Moja ocena: +4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

***

Bardzo Was przepraszam za ostatnie milczenie. Wpadłam w zimowy sen, a dokładniej w dziwny stan marazmu, z którego nie mogę się ciągle wyzwolić. Mam nadzieję, że te święta przywrócą mnie światu. Temu blogowemu też.

czwartek, 24 listopada 2011

"Pożegnanie z przeszłością" - Robyn Carr.

Tłumaczenie: Klaryssa Słowiczanka
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 268

Temat ginących w Iraku żołnierzy już nie szokuje. Ludzie oswoili się z takimi informacjami, znieczulili na nie. W mojej najbliższej  rodzinie póki co nie ma zawodowych żołnierzy, ale zawsze z wielką troską myślę o kobietach, które zostają często młodymi wdowami. Jak one sobie radzą? Jak w ogóle żyć po takiej tragedii? Mój umysł tego nie ogarnia. 

Robyn Carr stworzyła postać Marcie, kobiety-pistoletu (jak mawiał o niej jej zmarły mąż), silnej, zawziętej, pełnej wiary i dowcipu. Swojego ukochanego Bobby'ego poznała jeszcze w szkole, w wieku dziewiętnastu lat została jego żoną, kilka lat później słomianą wdową, gdy Bobby wrócił z wojny w stanie wegetatywnym, a w końcu - wdową zupełną, gdy umarł rok przed opisywaną w książce historią. Mimo upływu czasu Marcie wciąż tkwi w miejscu, czuje, że pozostało kilka spraw do domknięcia. A właściwie jedna sprawa - Ian. Najlepszy przyjaciel jej męża, który uratował mu życie, z którym Marcie wymieniała listy i który w końcu zamilkł, odciął się od świata. Zdeterminowana kobieta postanawia odnaleźć Iana, porozmawiać z nim i odzyskać wewnętrzny spokój, aby wreszcie ruszyć naprzód.

Pożegnanie z przeszłością należy do książek, których strony w czytaniu ubywają z prędkością błyskawicy. Nawet jeśli ci się nie podoba to, co czytasz. Tak już po prostu z tego typu powieściami bywa. Będę szczera - pierwszą połowę lektury spędziłam na marudzeniu pod nosem. Już po kilku stronach wiedziałam, że odnalezienie Iana skończy się romansem. Marcie w ogóle mnie do siebie nie przekonała. Irytowała mnie ta kobieta niesamowicie! Ten upór w poszukiwaniu Iana - mało autentyczny, słabo umotywowany. Nie odczułam zupełnie jej wielkiej miłości do Bobby'ego.

Trochę przeszkadzała mi też niedokładna korekta książki - w paru miejscach zamiast imienia "Ian" wstawiono "Bobby" i na odwrót. Dość denerwujące. Generalnie jednak byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie przyznała, że książkę czytało mi się dobrze i nawet zarwałam dla niej pół nocy, mimo że rano trzeba wstać do pracy. Jest to lekka i przyjemna obyczajówka, z (moim ulubionym) motywem małego miasteczka w tle, nieco przegadana, ze słabym podłożem psychologicznym, ale jednak nie najgorsza. Listopadowy wieczór (i pół nocy) stał się w sumie trochę milszy dzięki pani Robyn Carr. No więc: nie żałuję!

Moja ocena: -4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

środa, 26 października 2011

"Madame Hemingway" - Paula McLain.


Tłumaczenie: Anna Rojkowska
Wydawnictwo: Bukowy Las
Stron: 397

A teraz szczerze: ręka w górę, kto kojarzył Ernesta Hemingway'a wyłącznie jako starszego, brodatego pana, autora Starego człowieka i morze? Oczami wyobraźni możecie zauważyć moją, wyciągniętą jak struna, rękę.

Madame Hemingway to fascynująca książka. Autorka przenosi czytelnika do Paryża lat 20., z niezwykłą dokładnością oddając charakter tamtych czasów oraz życie artystycznej bohemy. Historia została przedstawiona z perspektywy Hadley - pierwszej żony (paryskiej żony jak mawiali niektórzy, stąd tytuł oryginału - The Paris Wife) znanego, amerykańskiego pisarza, Ernesta Hemingwaya.

Jednak żaden ze znanych artystów nie stał się popularny z dnia na dzień. Droga Ernesta do sławy była dość trudna, okupiona ciężką pracą, wyrzeczeniami. Artyści nie są łatwymi we współżyciu ludźmi, a artyści niespełnieni - szczególnie. Hemingway miał jednak to, czego nie miała większość jego znajomych - miłość oraz kobietę, która tą absolutną miłością go darzyła. Hadley, starsza od pisarza o osiem lat, była mu opoką. Żyła właściwie dla niego i nie chciała nic poza szczęściem rodzinnym, ale Ernest był wolnym ptakiem i rodzinna rutyna go dusiła... Potrzebował wrażeń, świeżości, historii. Doprowadził w końcu do patowej sytuacji - jednocześnie zniżając się do paryskich standardów - żył przez parę miesięcy w trójkącie z żoną i kochanką, raniąc obie i siebie samego.

Zanim jednak dojdzie do tego, to Hadley opisuje początki znajomości z Ernestem, pierwsze lata ich małżeństwa, jego literackie boje, narodziny syna, paryskie przyjaźnie. Kiedy na horyzoncie pojawia się Pauline, akcja jakby nabiera tempa. Książka ta jest pełna emocji, bo przecież główna bohaterka to kobieta, która kocha za bardzo, a to samo w sobie wydaje się skomplikowane i...żałosne. Muszę przyznać, że ciężko było mi zrozumieć Hadley w ostatnich miesiącach jej związku z Ernestem. Wszystkie karty zostały odkryte, a ona mimo to nadal trwała w tej chorej, toksycznej sytuacji. Jemu oczywiście się wydawało, że tak się da żyć, jeśli tylko wypracują pewne reguły i nie będą zbyt wiele na ten temat rozmawiać. Na szczęście Hadley powiedziała dość i mój szacunek do niej powrócił. Choć w sumie - cóż ja mogę wiedzieć...

Madame Hemingway należy do książek, których nie odłożysz na półkę, póki nie przeczytasz ostatniego zdania. Mój dzisiejszy dzień należał do Hadley. I do Ernesta. I do Paryża lat 20. Najbardziej niezwykłe jest w tym wszystkim to, że zdarzyło się naprawdę. Jestem wdzięczna Pauli McLain za tę historię. Postanowiłam wypożyczyć książki Hemingway'a, których trudne powstawanie opisała Hadley. Postanowiłam też przeczytać biografię Ernesta i dowiedzieć się więcej o jego życiu po rozwodzie ze swą "paryską żoną" (żon było potem jeszcze trzy). Najzwyczajniej w świecie nie mogę przestać myśleć o ludziach, których dziś poznałam...

Podsumowując: piękna i prawdziwa historia, znakomicie oddany klimat powojennego Paryża (a szczególnie spotkań towarzyskich cyganerii artystycznej i lejące się hektolitry alkoholu), wciągająca narracja, lekkość słów, stopniowanie napięcia oraz mnóstwo ciekawostek dla fanów różnych pisarzy (w tym na przykład - Scott Fitzgerald Wielki Gatsby czy James Joyce Ulisses). Mówiąc krótko: polecam!


Moja ocena: 6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bukowy Las.

 Hadley i Ernest 
1922

poniedziałek, 3 października 2011

"Przełamać noc" - Liz Murray.


Tłumaczenie: Arkadiusz Belczyk
Wydawnictwo: Wydawnictwo Rodzinne
Stron: 435

Jeśli zdarzyło ci się narzekać, że na obiad była zupa, a nie ulubione schabowe. Jeśli pokłóciłeś się z rodzicami, ponieważ nie chcieli ci kupić nowej komórki. Jeśli ściągałeś na klasówce, bo zamiast się uczyć, grałeś w grę komputerową. Jeśli wyrzuciłeś jedzenie do kosza, bo ci nie smakowało. Jeśli swoje nieróbstwo, lenistwo czy przestępstwa tłumaczysz trudną sytuacją rodzinną. Jeśli nie doceniasz tego, co masz. Jeśli wydaje ci się, że nie możesz zmienić swojego życia na lepsze. Jeśli potrzebujesz inspiracji.

To jest książka dla ciebie.

"Łamanie nocy" w slangu miejskim oznacza przetrwanie bez snu aż do świtu. Liz Murray wiele razy łamała noce, gdy w wieku piętnastu lat została bez dachu nad głową. Dla mnie ten tytuł ma też inne znaczenie - Liz ostatecznie przełamała mrok, w którym żyła i otworzyła się na jasność, a jasność otworzyła się na nią.

Trzydziestojednoletnia dziś autorka to dziecko narkomanów. Rodzice bardzo kochali małą Liz i jej starszą siostrę Lisę, ale byli zbyt słabi, żeby zerwać z uzależnieniem. Ta książka jest szczegółową autobiografią niezwykłej dziewczyny, już kobiety, która mimo wielu przeciwności losu, wielu mniejszych i większych tragedii, postanowiła skończyć liceum i pójść na studia. W tym pomógł jej "New York Times", który opłacił naukę Liz na Harvardzie w ramach programu stypendialnego.

Nie będę streszczać fabuły, bo to Liz wam najlepiej o wszystkim opowie. Przeprowadzi was przez swoją trudną drogę z ulicy na renomowaną uczelnię. Da lekcję wybaczania, przetrwania. Uświadomi, że "życie każdego z nas ma taki sens, jaki mu sami nadamy". Po prostu - pokaże, jak przełamać nawet najciemniejszą, najtrudniejszą noc.

Nie umiem być obiektywna wobec tej książki. Nie umiem być obiektywna wobec Liz i jej historii, którą poznałam najpierw za sprawą filmu Homeless to Harvard (na marginesie - bardzo polecam, choć książka działa intensywniej, głębiej). Nie umiem nawet pisać o tej książce, bo coś w środku wciąż mnie ściska. Wiem jedno - to i dobra książka, i ważna. Uświadamia, że mimo niełatwej, a nawet bolesnej przeszłości nadal może czekać nas piękna przyszłość. Trzeba tylko dać sobie szansę i uwierzyć, że wszystko jest możliwe.

Moja ocena: 6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Rodzinnego.

niedziela, 25 września 2011

"Zielona mila" - Stephen King.


Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Stron: 415


Są takie książki, po których przeczytaniu ostatniej strony uśmiechamy się. Są i takie, których ostatnie słowa rozmywają się przez nasze łzy. Po skończeniu Zielonej mili ani się nie uśmiechałam, ani nie płakałam. Wpadłam w dziwny stan, wyłączyłam się na bodźce zewnętrzne i po prostu przedzierałam się przez gąszcz własnych, nagromadzających się myśli. Raz jeszcze cofałam się do pewnych momentów, wyobrażałam sobie wyrazy twarzy bohaterów. Niełatwo było wrócić do rzeczywistości po poznaniu Paula Edgecombe'a i Johna Coffey'a. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się, aby książka, której historia nie opiera się na faktach, tak mną wstrząsnęła.

Zielona mila to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Stephena Kinga i wiem już na pewno, że nie ostatnie. Autor oddał narrację staruszkowi z domu opieki (Paul Edgecombe), który spisuje swoje wspomnienia z roku 1932, kiedy to pełnił rolę głównego strażnika w bloku śmierci więzienia Cold Mountain. Tamten czas był najdziwniejszym i najważniejszym w życiu Paula, gdyż wtedy właśnie trafił na jego blok John Coffey - wielki, czarnoskóry mężczyzna, o wiecznie załzawionych (a jednocześnie kryjących tajemnicę) oczach i niezwykłej mocy. Coffey został skazany na karę śmierci za zgwałcenie i zamordowanie dwóch kilkuletnich bliźniaczek, jednak Paul Edgecombe ma wątpliwości co do winy "Dużego"...

Poza Johnem znajdują się na bloku też inni zbrodniarze: Eduard Delacroix - Francuz, który ma dar do więziennej, oswojonej myszy, Pana Dzwoneczka oraz William Wharton - młody psychopata. Znakomicie zostali odmalowani strażnicy z bloku E - w szczególności nielubiany (i bądźmy szczerzy - nie dający się lubić), zadufany w sobie, szczycący się względami u gubernatora i zwyczajnie podły, Percy Wetmore. Z nim też będzie się kojarzył Paulowi wredny pielęgniarz z domu opieki. Kobiet jest w tej historii (toczącej się głównie w okolicach Starej Iskrówy, czyli krzesła elektrycznego, przy pomocy którego wykonywano wyroki śmierci) mało, ale jedna moim zdaniem zasługuje na uznanie - Janice Edgecombe, żona Paula. Fantastyczna kobieta. Szkoda, że jej postać nie została psychologicznie pogłębiona.

Jaką tajemnicę kryje w sobie John Coffey? Czy Paul udowodni jego niewinność czy może odkryje winę? Co się stanie z Panem Dzwoneczkiem? Dlaczego stary Paul przeżył wszystkich swoich znajomych z Cold Mountain? Tego oczywiście nie zdradzę, ale zapewniam, że warto samemu poznać odpowiedzi na te pytania..

Zielona mila zmusza do zastanowienia się nad karą śmierci. W latach 30. krzesło elektryczne było obok powieszenia najpopularniejszą metodą. W razie jakichś problemów, nieoczekiwanych okoliczności - niezwykle okrutną metodą. Niektóre fragmenty książki przyprawiały mnie o gęsią skórkę i nie uważam, aby wytłumaczeniem dla takiego działania (a więc karania człowieka śmiercią) były postępki zbrodniarza. Zabijając mordercę, sami stajemy się mordercami. Poza tym zawsze istnieje możliwość błędnego wyroku, dlatego nie popieram bawienia się w Pana Boga, nie popieram kary śmierci.

Tym, co mnie najbardziej uderzyło w tej historii, było podejście Edgecombe'a i innych strażników (poza Percym oczywiście) do więźniów. Nie bili ich, nie wyzywali, traktowali ze spokojem i chyba szacunkiem, zwyczajnym szacunkiem do drugiego człowieka. Nie wypominali im zbrodni, nie żartowali z czekającej kary. Mimo tego, że byli świadkami i wykonawcami wielu wyroków śmierci, potrafili zachować zdrowy rozsądek. Byli twardzi.

Na wysoką w moim mniemaniu ocenę tej książki składają się przede wszystkim niebagatelny pomysł na narrację, ciekawie podjęty temat oraz styl pisania Kinga, który wciąga i sprawia, że strony same uciekają.

Moja ocena: 6/6

czwartek, 15 września 2011

"Ostatni taki Amerykanin" - Elizabeth Gilbert.


Tłumaczenie: Marta Jabłońska-Majchrzak
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
  Stron: 392

Zanim przejdę do recenzji książki, chciałabym usprawiedliwić swoje milczenie. Wszystkiemu winny jest Europejski Kongres Kultury, podczas którego byłam wolontariuszką. Myślałam, że uda mi się napisać przed wyjazdem do Wrocławia, ale rola koordynatora wolontariuszy tak mnie pochłonęła, że doba była niestety za krótka. Liczyłam, że może we Wrocławiu znajdę chwilkę, ale praca na miejscu była jeszcze bardziej wyczerpująca i wymagająca niż ta przed wyjazdem. Zaraz po powrocie trafiłam na swoje własne urodziny, więc dopiero teraz mogę na spokojnie przysiąść, opisać wrażenia po przeczytaniu tej zupełnie niezwykłej historii i poodwiedzać Wasze blogi. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście/łyście o mnie tak kompletnie...

* * *

Uwielbiam takie książki. Uwielbiam prawdziwe historie, których ciąg dalszy mogę znaleźć w Internecie. Uwielbiam to, że ostatnia strona wcale nie oznacza pożegnania z bohaterem. Jestem bardzo wyczulona na fałsz, dlatego książki i filmy oparte na faktach trafiają do mnie mocniej, głębiej, a emocje po nich zostają na długo. Ostatni taki Amerykanin Elizabeth Gilbert to właśnie ten przypadek...

Nie czytałam bestsellerów Gilbert w rodzaju Jedz, módl się i kochaj czy I że Cię nie opuszczę. Nawet nieszczególnie miałam pojęcie, o czym te książki opowiadały. Zapamiętałam jedynie tyle, że w filmowej adaptacji grała Julia Roberts, dlatego pomyślałam, że Gilbert to pewnie taka "babska" autorka, pisząca romantyczne historie. Jakże miłe przeżyłam zaskoczenie!

Ostatni taki Amerykanin to właściwie biografia urwana w połowie. Biografia Eustace'a Conway'a - wyjątkowego człowieka, który od wielu, wielu lat wiedzie życie w zgodzie z naturą. Autorka poznała Eustace'a dzięki jego młodszemu bratu. Przeprowadziła wiele rozmów z ludźmi ważnymi w życiu głównego bohatera tej opowieści oraz z nim samym. Ta książka to również miejsce rozważań na temat pogranicza, utopii oraz dzisiejszego konsumpcyjnego, materialistycznego podejścia do życia.

"Zanim skończył siedem lat, Eustace Conway tak celnie rzucał nożem, że mógł przyszpilić nim pręgowca amerykańskiego do pnia drzewa. Nim skończył dziesięć, z odległości pięćdziesięciu stóp strzałą wypuszczoną z łuku trafiał biegnącą wiewiórkę. Kiedy skończył dwanaście, wybrał się do lasu, gołymi rękoma wybudował sobie szałas i przeżył tam tydzień, odżywiając się tym, co było wokół. Kiedy skończył siedemnaście lat, wyprowadził się ostatecznie z domu rodzinnego i ruszył w góry, gdzie zamieszkał w skonstruowanym przez siebie tipi, rozpalał ogień, pocierając o siebie dwa patyki, kąpał się w lodowatych strumieniach i ubierał w skóry zwierząt, które upolował i zjadł."

Eustace Conway już od małego różnił się od swych rówieśników. Interesowała go przyroda, kultury pierwotne, nabywanie umiejętności, które dziś wydają się niepotrzebne, bo przecież wystarczy pójść do sklepu lub wykonać jeden telefon. Eustace uczył się prawdziwego przetrwania, żeby w końcu w wieku siedemnastu lat opuścić dom, zostawiając ukochaną matkę, ojca despotę (który uważał Małego Eustace'a za porażkę swojego życia), trójkę młodszego rodzeństwa i zacząć żyć "po swojemu".

Ostatni taki Amerykanin to historia o utopii. Eustace był idealistą, który obrał sobie za cel nawrócenie Amerykanów na właściwą ścieżkę. Stworzył w Appalachach "Żółwią Wyspę", w której prowadził obozy letnie dla dzieci i program dla praktykantów. Uczono tam ciężkiej pracy, pokory, pierwotnych umiejętności. Eustace'owi wydawało się, że ocali swój kraj, jeśli tylko pokaże jego mieszkańcom, jak można żyć. W zgodzie z naturą. Rozbudowując wyspę, jednocześnie jeździł po szkołach i dawał wykłady o życiu w lesie, a także podejmował kolejne wyzwania, stawiając sobie coraz to wyższą poprzeczką (chciał iść wciąż naprzód, naprzód...) - przeszedł pieszo Szlak Appalachów (około dwa tysiące mil), przejechał na koniach w poprzek Ameryki...

Początkowo zachwycałam się Eustace'em bezkrytycznie, ale w pewnym momencie zaczął się odsłaniać człowiek bardzo samotny, który nie potrafi nawiązać kontaktu z ludźmi, bo jest dla nich zbyt wymagający. Człowiek, który umie kochać jak mało kto, ale nie jest w stanie zatrzymać przy sobie ukochanej kobiety (tych kobiet było w jego życiu całkiem sporo). Człowiek właściwie despotyczny, w którym wciąż siedzi mały chłopiec marzący o tym, aby ojciec go nareszcie pochwalił. Wszystkie działania dorosłego już Eustace'a były w pewnym sensie próbą zwrócenia uwagi ojca.

Eustace dochodzi do wniosku, że życie mu jednak nie wyszło, tak jak planował. Ludzie od niego odchodzą, nie może nikomu naprawdę ufać, wciąż nie znalazł żony, która zechce urodzić trzynaścioro dzieci. No i nie ocali świata swoją "Żółwią Wyspą".

To dobra i ważna książka, bo pozwala także zastanowić się nad samym sobą i swoim nastawionym na materialność i wygodę życiem. Jest też ciekawie napisana, a każdy rozdział posiada jakby osobne motto. Jednak dwóch rzeczy mi zabrakło: chociaż paru zdjęć (nawet czarno-białych), które wspomogłyby wyobraźnię i przede wszystkim - dalszego ciągu. Historia urywa się w roku 2000/2001, a przecież to całe dziesięć lat! Brakuje mi choćby króciutkiego rozdziału o tej ostatniej dekadzie z życia Eustace'a. Czuję niedosyt.

Moja ocena: -5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis.

Eustace Conway


czwartek, 25 sierpnia 2011

"Odważni" - Nicholas Evans.

  
Tłumaczenie: Maria Olejniczak-Skarsgard
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Stron: 414

Potrzeba założenia takiego bloga siedziała we mnie od dawna, ale dopiero teraz czuję, że mam czas, który mogę bez wyrzutów sumienia poświęcić na pisanie o książkach czy spektaklach. Wcześniej wisiało nade mną widmo obrony pracy licencjackiej, wyprowadzki z Poznania i rekrutacji na studia magisterskie w Toruniu. Ale to już za mną. Zostałam panią licencjatką-teatrolożką, przeniosłam się z powrotem do rodzinnego miasta oraz dostałam się na filologię polską na UMK i póki co mam dużo wolnego czasu, więc... Zaczynamy :)

Na początek książka, którą skończyłam kilka dni temu, a dostałam (wstyd się przyznać, że tak dawno) w prezencie na imieniny trzynastego lipca... Powodem tak długiego, wręcz rozwlekłego czytania był chyba po prostu chwilowy spadek formy, ogólne zniechęcenie (spowodowane poczuciem humoru Pana Boga dot. pogody za oknem) i chęć nadrobienia chwil z rodziną i znajomymi. Na szczęście któregoś dnia wyłączono nam znienacka prąd na całym osiedlu. Elektryczność nie istniała dla nas od 13.00 do 2.00, a że na dodatek był to bardzo ponury i deszczowy dzień, ściemniło się niezwykle szybko. Cóż było robić, gdy nie działał ani komputer, ani telewizor? Ano wyjąć świeczki z szafek, wziąć z półki swój rozpoczęty prezent imieninowy i przeczytać pozostałe 240 stron. Czytało się wyśmienicie, z klimatem i w spokoju (rodzice poszli szybko spać ze względu na brak prądu, czyt. brak telewizji). Jedyny minus tej sytuacji - woda na kawę gotowała się niemiłosiernie długo, bo w garnku na gazie...

Odważni to moje pierwsze spotkanie z Evansem. Słyszałam kiedyś o Zaklinaczu koni (debiut autora i - podobno - jednocześnie największy sukces), ale nigdy nie zdarzyło mi się tej książki przeczytać. W swoim najnowszym utworze Evans opowiada historię małego Tommy'ego i dorosłego Toma - jednego człowieka, którego dramatyczne dzieciństwo zaważyło na dorosłym życiu i relacjach międzyludzkich.

Lata 60. to okres dzieciństwa Tommy'ego Bedforda - zafascynowanego wszystkim co ma związek z kowbojami i Indianami. Mieszka on w Anglii razem z rodzicami i starszą siostrą Diane (początkującą aktorką). Zostaje wysłany do szkoły z internatem, gdzie uczniowie są bici i zastraszani. Jedyną pociechą chłopca jest świat westernowej fikcji. Tommy pisze rozpaczliwie listy do Diane, która zaczyna robić karierę w Hollywood. Dziewczyna wbrew woli rodziców zabiera małego z tej sadystycznej szkoły i wyjeżdża z nim do Stanów Zjednoczonych. Przez jakiś czas Tommy jest najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie (mimo nagłej zmiany tożsamości, ale tego może nie zdradzę), wszak Diane daje mu dużo miłości, a jej nowy chłopak to nie kto inny, jak Ray Montane, czyli gwiazda serialu Sliprock - jednego z ulubionych westernów małego. Idol początkowo budzi w chłopcu podziw, a Diane jest w mężczyźnie bez reszty zakochana. Niestety Ray - gwiazda jednego serialu - ma kompleks niższości w stosunku do Diane - nowej gwiazdy kina, co stopniowo prowadzić będzie do tragicznego w skutkach finału tego związku...

Rok 2007 - dorosły Tom jest człowiekiem niezbyt szczęśliwym. Nieudane małżeństwo, utrata kontaktu z synem, choroba alkoholowa. Przeszłość nie pozwala bohaterowi pójść naprzód, kryje on w sobie tajemnice, których nie potrafił wyjawić ani byłej żonie, ani terapeucie. Punktem zwrotnym w życiu tego dojrzałego już człowieka jest moment, w którym jego syn Danny (żołnierz Korpusu Piechoty Morskiej) zostaje oskarżany o zbiorowe morderstwo. Tom postanawia pomóc synowi i odzyskać z nim kontakt. Przy okazji sam wychodzi ze skorupy i otwiera się na ludzi...

Evans znakomicie prowadzi narrację - dopasowuje styl w zależności od tego, kogo dotyczy akurat dana cząstka opowieści. Bo właśnie niekoniecznie cały rozdział, a cząstka rozdziału - najpierw rozmyśla mały Tommy, a za chwilę do głosu dochodzi wulgarny umysł Ray'a. No i oczywiście fabuła jest prowadzona dwutorowo - dzieciństwo Tommy'ego i dojrzałość Toma przeplatają się ze sobą. Napięcie dramatyczne jest stopniowane tak samo w obu etapach życia bohatera, co u mnie przynajmniej wywoływało przyspieszone bicie serca, bo przecież było to napięcie podwójne!

Odważnych czytało mi się naprawdę dobrze (gdy już się rozpędziłam, bo czytane fragmentami traci na wartości), ale myślę sobie, że to jest taka "męska" książka. Dużo w niej męskich rozmyślań, męskich problemów, no i bez wątpienia przeważają bohaterowie płci brzydkiej. Świat Dzikiego Zachodu i wszystkie momenty dotyczące Indian czy kowbojów były dla mnie średnio interesujące, już bardziej wciągnęła mnie wojenna historia Danny'ego. Na plus na pewno muszę zaznaczyć odmalowanie świata amerykańskiego kina lat 60. Liczyłam po cichu, że zostanie gdzieś wspomniana Audrey Hepburn, ale akurat jej Diane nie spotkała na przyjęciu, a przynajmniej Evans o tym nie wspomniał... Zakończenie było dla mnie dość przewidywalne (w obu częściach fabuły), co nie znaczy, że nieciekawe czy nieinteresujące. Myślę, że sięgnę jeszcze po którąś z pozycji tego autora.

Moja ocena: +4/6

PS. To moja pierwsza recenzja książkowa, więc proszę o wyrozumiałość. Czuję, że nie wszystko napisałam, co miałam w zamyśle, a wiele rzeczy, które ujęłam, mogłabym pominąć... Ale pierwsze śliwki robaczywki, więc niech zostanie tak, jak jest. Mam nadzieję, że z każdą kolejną recenzją moje pisanie będzie lepsze.