Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Promic. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Promic. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 lipca 2012

"Top modelka. W sidłach kariery" - Richard Green


Tłumaczenie: Miljenko Grubesa
Wydawnictwo: Promic
Stron: 166

Liczyłam na ciekawą opowieść z modą w tle. Liczyłam, że autor mnie zaskoczy i pokaże, że na zaledwie 166 stronach można stworzyć wartościową historię. Niestety - ta książka należy do tych, o których za chwilę po przeczytaniu zapomnę. A nawet gorzej - chcę zapomnieć. Top modelka. W sidłach kariery okazała się dla mnie wielkim nieporozumieniem, ale może są i tacy, którym ta książka przypadnie lub przypadła do gustu. Ja do nich na pewno nie należę.

Zaczęło się nawet ciekawie: znany fotograf odrzuca wymarzony kontrakt od "Vogue'a", bo jego dziewczyna ma radykalne feministyczne poglądy. Znajomi mężczyzny pukają się w czoło, ale on jest zdecydowany i zakochany. Miłość do Sary jest dla niego ważniejsza od kariery, ale gdy dostaje fantastyczną propozycję od Chanel, to ambicja nie pozwala mu na rezygnację. W międzyczasie wpada w śpiączkę mama Jacoba, z którą ten nie utrzymuje bliższych kontaktów. Główny bohater przechodzi na kartach książki ogromną przemianę - zamiast brać, zarabiać i zdobywać, zaczyna dawać, pomagać oraz rozwijać się duchowo. 

Pomysł był, potencjał też, ale z wykonaniem poszło już autorowi gorzej. Brak w tej historii racjonalnego związku przyczynowo-skutkowego. Wydarzenia nie wynikają z siebie wzajemnie. Rozdziały są krótkie, następują co chwilę zmiany, kilkuletnie przeskoki naprzód. Akcja w jednym wątku pozostaje nierozwinięta i już czytelnik przenosi się dalej. Narracja także się zmienia - robi się chaos. Kolejne wydarzenia są słabo umotywowane, dlatego próżno szukać tu jakiegoś prawdopodobieństwa. Bohaterowie są sztuczni, pretendują do miana postaci o głębokim wnętrzu, ale zupełnie mnie do siebie nie przekonują. Nie wierzę im, nie wywołują we mnie żadnych uczuć poza obojętnością. Brak w nich autentyczności. I zdecydowanie nie przekonuje mnie też język, którym się posługują - okrągłe słowa niczym u Coelho, które znaczą wszystko, a przez to znaczą właściwie nic. Mam wrażenie, że autor chciał powiedzieć za dużo naraz, a przez to powiedział zbyt mało i zbyt nieskładnie. I jeszcze ten tytuł - kompletnie nieadekwatny do całej historii, ale chwytliwy.

Sens tej książki (jak ja go odczytuję) to zwrócenie uwagi na rzeczy najważniejsze: miłość, rodzinę, wiarę. Autor stara się pokazać na przykładzie przemiany Jacoba, że świat materialny, świat fleszy, pieniędzy i kariery jest nieistotny. Człowiek powinien skupić się na tym świecie duchowym, na dawaniu siebie innym, na podtrzymywaniu więzi rodzinnych, na samorozwoju, na swoim wnętrzu. Niestety w tej książce ów problem został jedynie ogólnikowo zarysowany i nie sądzę, aby jakiś czytelnik zmienił własne podejście do życia po przeczytaniu Top modelki. W sidłach kariery.

Moja ocena: 2/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Promic.

niedziela, 22 lipca 2012

"Listy z jeziora" - Agnieszka Korol


Wydawnictwo: Promic
Stron: 311

Ta książka leżała na mojej półce już dość długo, a jej czas nadszedł wraz z krótkim urlopem i wyjazdem na Opolszczyznę. A dokładnie to wraz z powrotem, który trwał trzy godziny dłużej, niż powinien... No ale nie o kolejowych historiach mam tu pisać, a o Listach z jeziora Agnieszki Korol - książce całkiem ciekawej, dobrej na podróż, jednak w moim odczuciu pozbawionej "tego czegoś".

Autorka zaprasza czytelnika do pensjonatu położonego nad mazurskim jeziorem. Do małego miasteczka - Szarugi - w którym życie biegnie niespiesznie, a mieszkańcy i przybyli goście mają swoje mniejsze i większe sekrety, marzenia, problemy... Ktoś się zakochuje, ktoś inny ma ojca brutala, a jeszcze ktoś inny próbuje odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Główny wątek jest osnuty wokół tajemniczych listów w zielonych kopertach, które niemal codziennie otrzymuje właścicielka pensjonatu - Irena Szarada. Autorem listów zdaje się być jej zmarły przed ponad dwudziestu laty mąż, którego ciała jednak nigdy nie odnaleziono...

Bardzo spodobał mi się pomysł na tą książkę - motyw małego miasteczka i intrygujących listów. I choć generalnie naprawdę dobrze czytało mi się Listy z jeziora, to jednak było tu wiele elementów, które mi "nie grały", a przez to sama książka nie pozostanie raczej długo w mojej głowie. Mimo właściwie kryminalnego wątku nie odczułam napięcia, może jedynie pod koniec byłam trochę zaciekawiona... Postaci zostały nie tyle przedstawione, co zarysowane. Są bardzo schematyczne, brak im jakiegokolwiek podłoża psychologicznego czy umotywowania. Szkoda, bo kilku bohaterów to interesujące figury. Sama główna bohaterka nie wzbudziła we mnie żadnych szczególnych uczuć, właściwie była mi obojętna. Z większą chęcią śledziłam poczynania drugoplanowych postaci, aniżeli protagonistki utworu.

Książkę budują dialogi. W moim odczuciu było to co najmniej trzy czwarte książki. Myślę sobie, że to nawet ciekawy zabieg, ale też chyba wygodny, bo oddajemy postaciom głos i nie martwimy się resztą. Ale właśnie ta "reszta" jest ważna, bo w pewnym momencie miałam wrażenie, że czytam scenariusz, a nie książkę. Brakowało mi narracji oraz jakiegoś pośredniego komentarza odautorskiego. Chyba pierwszy raz spotkałam się z takich stylem pisania i wiem już przynajmniej, że zdecydowanie preferuję przewagę tekstu ciągłego nad dialogami. Albo jakąś logiczną równowagę.

Czytam to, co napisałam powyżej i dochodzę do wniosku, że ta moja recenzja wyszła jakaś taka "krytykancka", a wcale nie to było moim zamiarem. Pomimo tych różnych niedociągnięć i rzeczy, za którymi w książkach nie przepadam, pomimo tego, że nie było to arcydzieło, ani nie wywołało we mnie skrajnych emocji, to darzę tą książkę dużą sympatią. Dobrze mi się ją czytało, historia mnie w sumie wciągnęła, znalazły się tu dwa świetne motywy (małe miasteczko i listy), a rozwiązanie nie było oczywiste. Poza tym Agnieszka Korol sprawiła, że moja najgorsza podróż PKP nie była "aż taka" najgorsza.

Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Promic

oraz w ramach projektu Rozmawiajmy.


niedziela, 27 listopada 2011

"Maria" - Heinz-Lothar Worm


Tłumaczenie: Anna Stefanik
Wydawnictwo: Promic
Stron: 167


Wyobraźcie sobie taką sytuację... Zakochaliście się bez reszty, jesteście młodzi i szaleni. Rodzice nie zgadzają się na Wasz związek, więc decydujecie się na dziecko. Wydaje Wam się, że już teraz nic nie stanie na przeszkodzie, a tu okazuje się, że... Jesteście rodzeństwem!

Tak właściwie zaczyna się historia Marii i Karola, dwójki nieszczęśliwie zakochanych przyszłych rodziców, pochodzących z małego niemieckiego miasteczka. Cóż pozostaje im zrobić? Jedynie uciec z kraju, żeby ich dziecko mogło żyć normalnie, bez ciążącej nad nim hańby. Młodzi postanawiają popłynąć do Ameryki i tam stworzyć nowy dom. Po drodze spotyka ich wiele przygód, czasami wręcz przerażających. Tonie statek, którym płyną, Karolowi grozi szubienica, Indianie podpalają ich dom... Droga do szczęścia tej doświadczonej przez los pary jest długa i wyboista, ale na końcu czeka nagroda.

Tytuł książki jasno wskazuje na główną postać tej historii. Maria jest silniejsza od Karola. To ona cały czas stara się walczyć o ich rodzinę, jest nawet gotowa zapomnieć o pokrewieństwie i żyć z ukochanym mężczyzną jak mąż i żona. Wbrew ludziom, wbrew Bogu. Jednak się powstrzymuje. Czyta Biblię i rozmawia z Bogiem, a raczej robi Mu wymówki. Jest przy tym bardziej ludzka niż Karol. On trzyma dystans od samego początku, mimo to ani na chwilę nie opuszcza Marii i dziecka. Czuje się za nich odpowiedzialny.

Książka jest krótka i pisana językiem dość konkretnym. Postaci nie zostały niestety przez autora pogłębione psychologicznie, a szkoda, bo sama fabuła jest niezwykle intrygująca. Siłą rzeczy wydarzenia postępują bardzo szybko i są ledwo zaznaczone. Marię czyta się dobrze, ale za każdym razem, gdy czytelnik wciąga się w jakąś sytuację, zaciekawia, to nagle następuje "zmiana dekoracji". Mam wrażenie, że przez to nie zdążyłam poznać dwójki głównych bohaterów, ani wczuć się w tę historię. Nawet brakowało mi dla nich współczucia, bo wydawali się tacy obcy i nierealni. Styl Worma nie każdemu może przypaść do gustu, jednak dla mnie było to coś nowego, a każde nowe spotkanie jest dla człowieka w pewien sposób odświeżające.

Ta historia posiada też swoisty morał, który mówi o tym, aby nie wątpić w Boga i jego plany względem nas, nawet jeśli wydaje się, że "tam u góry" o nas zapomniano...

Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Promic.