czwartek, 8 marca 2012

Byłam w teatrze [3]


Teatr "Baj Pomorski" w Toruniu
Przytulaki
Reżyseria: Marta Parfieniuk-Białowicz, 
Edyta Soboczyńska, Mariusz Wójtowicz
Scenografia: Krzysztof Białowicz
Premiera: 3 grudnia 2011


Toruńskie najnaje przytulone

Teatr inicjacyjny - zwany też teatrem dla najnajmłodszych widzów (w skrócie "najnajów") - jest wciąż białą plamą na teatralnej mapie Polski. Owa plama zdaje się powoli nabierać kolorów, a staje się to głównie dzięki poznańskim inicjatywom, których podejmują się Teatr Atofri, Studio Teatralne Blum czy Centrum Sztuki Dziecka. W innych miastach kwestia teatru dla najnajów nie wygląda już tak dobrze, ale można zaobserwować pewien progres - stopniowo i w teatrach instytucjonalnych odkrywa się najnajmłodszych (przykładem chociażby Białostocki Teatr Lalek, Teatr Lalek Pleciuga ze Szczecina czy Teatr Lalka w Warszawie). Tym bardziej cieszy fakt, że aktorzy z toruńskiego Teatru Baj Pomorski postanowili zadbać o lokalne najnaje i stworzyli przedstawienie o znamiennym tytule "Przytulaki", przeznaczone dla dzieci do czwartego roku życia. 

Już w szatni dało się wyczuć, że mali widzowie długo czekali na to spotkanie (zapewne w większości ich pierwsze) z teatrem. Radosne oczekiwanie udzielało się też rodzicom. Miejscem gry na potrzeby spektaklu stała się kawiarnia teatru, ale przearanżowana w ten sposób, aby przypominała pokój zabaw. Wchodząc z korytarza należało lekko odchylić żółtą zasłonę nad drzwiami i dzięki temu od razu czuło się magię tego niezwykłego pomieszczenia. Właściwie była to taka symboliczna granica między rzeczywistością a teatrem, jeszcze przed pojawieniem się aktorów. Miejsce wyglądało trochę jak z bajki - intensywne kolory (czerwień, żółcień, zieleń, niebieski) przełamywane bielą, ściany wyściełane miękkim i miłym w dotyku materiałem, ze ściany wyrastał piękny pluszowy kwiat, z sufitu zwisało żółte pluszowe słońce. Największe zainteresowanie wśród maluchów budziły jednak nienaturalnych rozmiarów pluszowe smakołyki: apetyczny kawał żółtego sera, ogromna połówka arbuza (na której mieściło się nawet kilkoro dzieci), wielki banan czy połowa cytryny. Najnaje były wyraźnie zaintrygowane tym niezwykłym pokojem, w którym kolor, materiał i kształt działały na zmysły i pobudzały wyobraźnię. Można powiedzieć, że to właśnie było ich pierwsze przytulenie do teatru, jeszcze przed właściwą częścią przedstawienia. 

Miejsce dla aktorów (zaznaczone przez wielkie niebieskie drzwi i otwarte na oścież okno) tworzyło z miejscem dla widowni właściwie jedną przestrzeń, jednak dzieci wyczuwały delikatną, niewidoczną granicę i generalnie nie przekraczały jej podczas trzydziestominutowego spektaklu. Przedstawienia teatru inicjacyjnego charakteryzuje fragmentaryczność i afabularność, gdyż uchwycenie historii w sposób przyczynowo-skutkowy to jeszcze nie ten etap rozwoju. Mali widzowie raczej koncentrują się na osobnych częściach, na krótkich etiudach. Doskonale wiedzieli o tym toruńscy aktorzy, którzy wcielając się w postaci Oli (Marta Parfieniuk-Białowicz), Ali (Edyta Soboczyńska) i Jasia (Mariusz Wójtowicz) - wesołych dzieci ubranych w wielobarwne stroje - skupili się na poznawaniu, na odkrywaniu, na doświadczaniu. Za pomocą sugestywnych, bardzo wyrazistych gestów i prostych rekwizytów pokazywali różne rodzaje uczuć i emocji (miłość, przyjaźń, smutek, rozczarowanie), obrazowali, w jakich sytuacjach należy używać słów "proszę", "przepraszam", "dziękuję", bawili się w pokazywanie części ciała, tak dobrze znane maluchom (bo praktykowane przez babcie i ciocie). Ponadto za sprawą figur geometrycznych wciągali małych widzów do zabawy w kalambury. Pokazywali różne możliwości, jakie daje trójkąt, koło czy kwadrat (obowiązkowo wykonane z pluszu lub czegoś podobnego). Dzieci szybko dały się wciągnąć w grę i za każdym razem wołały "co to? co to?", a gdy wpadły na jakiś pomysł, to prawie się przekrzykiwały. Radości było co niemiara. Po figurach przyszedł czas na zwierzęta: znalazł się tu i pies, i kot, i mysz, i żaba, i świnka, nawet kogut, choć akurat on wzbudził wśród publiczności najmniejszą sympatię. Stworzenia to wychodziły zza niebieskich drzwi, to pokazywały się w kolorowym oknie. Dzieci (czego można było się spodziewać) zaczęły naśladować zwierzaki i razem z nimi miauczeć czy rechotać. Wspomniane wcześniej pluszowe smakołyki (będące elementem scenografii) wykorzystywano w różny sposób - ser stał w pewnym momencie celem dla myszy (obowiązkowo gonionej przez kota), a ogromny arbuz (stanowiący centrum miejsca gry) służył chociażby jako stolik pod tort, złożony z kilkunastu kółek. 

(...)

[Całość można przeczytać tu.]

wtorek, 6 marca 2012

"Bielszy odcień śmierci" - Bernard Minier


Tłumaczenie: Monika Szewc-Osiecka
Wydawnictwo: Rebis
Stron: 510

 Ludzie są jak góry lodowe. Pod powierzchnią kryje się cała masa niedopowiedzeń, cierpienia i tajemnic. Tak naprawdę nikt nie jest tym, na kogo wygląda.

Zima. Pireneje. Wokoło tylko śnieg i góry. I coś jeszcze... Tajemnice sprzed lat, które zaczynają stopniowo wychodzić na wierzch i odkrywają mroczne oblicze pozornie urokliwego miasteczka - Saint-Martin. Klimat tej historii od samego początku jest determinowany przez miejsce wydarzeń, dlatego czytelnik może czuć się niepewnie w tej mrocznej, dusznej, ciasnej i rażącej bielą w oczy przestrzeni. 

Wszystko zaczyna się od niekonwencjonalnej zbrodni na koniu, do której zbadania zostały wyznaczone siły policji i żandarmerii. Chwilowe traktowanie historii z przymrużeniem oka staje się zupełnie poważne, gdy ginie człowiek... Śledztwo prowadzą komendant Martin Servaz - czterdziestoletni rozwodnik walczący z własnymi demonami z przeszłości oraz kapitan Irene Ziegler - silna kobieta o wielu talentach i wielu tajemnicach. 

Intryga rozwija się powoli, pytania stopniowo nagromadzają, atmosfera zagęszcza. Kolejne furtki otwierają się, a drogi zaczynają prowadzić w różne miejsca... To do Instytutu, w którym trzymani są najgroźniejsi zbrodniarze z Europy (chorzy psychicznie), którego szefem został dość podejrzany człowiek imieniem Xavier i do którego trafiła ze Szwajcarii młoda i ciekawska pani psycholog Diane Berg. To do starego ośrodka kolonijnego znajdującego się opodal, opustoszałego dziś, a kiedyś odwiedzanego przez większość dzieciaków z miasteczka, których rodziców nie było stać na wakacje.

Silnym punktem tej historii są bohaterowie, a w szczególności wspomniani wcześniej Servaz i Ziegler. Intrygująca jest też postać największego zbrodniarza - Juliana Hirtmanna, którego DNA znaleziono przy ciele konia. Moją osobistą sympatię zyskał podwładny Servaza, Vincent Esperandieu - dobrze ubrany, piekielnie inteligentny, o szerokich kontaktach miłośnik technologicznych nowinek i świetnej muzyki, a także mąż i ojciec posiadający rodzinę jak z obrazka... Wiele obiecywałam sobie po postaci Xaviera, ale mam wrażenie, że jego wątek został niezakończony i właściwie trochę o nim zapomniano. Nieco bezbarwna i nie pogłębiona psychologicznie wydawała mi się ponadto Diane Berg...

W tej opowieści każdy skrywa jakieś tajemnice, nic nie jest pewne. I choć jedną z niewiadomych udało mi się szybko rozszyfrować, to w najważniejszej kwestii - wytypowania mordercy - byłam przez długi czas w błędzie, co bardzo mnie cieszy, bo przecież cóż by to był za kryminał, gdyby tak łatwo dało się go rozwikłać? Książka jest napisana przejrzystym językiem, dobrze zredagowana (błędy można policzyć na palcach jednej ręki), porusza ciekawe  i trudne tematy (choć szkoda, że szpital psychiatryczny nie został bardziej wykorzystany), ma intrygujących bohaterów i po prostu sprawia, że nie sposób się od niej oderwać póki nie przeczyta się ostatniej strony.

Bielszy odcień śmierci został okrzyknięty najlepszym kryminałem 2011 roku we Francji, co jest o tyle zaskakujące, że to debiut autora - Bernarda Miniera. Trudno uwierzyć, że tak znakomicie dopracowana powieść, tak świetnie poprowadzona intryga jest dopiero początkiem możliwości pisarza. Tym bardziej z niecierpliwością będę oczekiwać jego następnej książki. Kto wie, może spotkam ponownie swojego starego znajomego - Servaza?

 Moja ocena: -6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis.