poniedziałek, 15 grudnia 2014

niedziela, 15 września 2013

Nie czekajcie na mnie...

...nie wiem kiedy wrócę. I czy w ogóle.

Wszystko straciło dla mnie sens.

Moja mama odeszła na zawsze...

czwartek, 25 lipca 2013

Powrót blogerki marnotrawnej, czyli gdzie byłam i co robiłam, gdy na blogu hulał wiatr!

Zniknęło mi się na ostatnie kilka tygodni, a i wcześniej nie było zbyt aktywnie. Bijąc się w pierś, przyznaję - przez pierwsze pół roku ten blog trochę się kurzył. Piąty rok studiów, a co za tym idzie - pisanie pracy magisterskiej (w moim przypadku wstydliwie oporne i żmudne) sprawiły, że na bloga nie miałam ani czasu, ani nawet motywacji. Wystarczyło mi codziennego wpatrywania się w plik tekstowy oraz po raz setny czytania tych samych materiałów do pracy, nim poukładane w głowie myśli, dały się przenieść na klawiaturę. Szczerze Wam powiem, że w pewnym momencie zwątpiłam już czy kiedykolwiek napiszę tę magisterkę. Nastąpiła we mnie jakaś blokada i przez wiele dni nie potrafiłam napisać nawet pół strony, ale i nie potrafiłam zająć się czymkolwiek innym, bo w głowie miałam tylko Swinarskiego (temat mojej pracy magisterskiej to "Fantazy w ujęciu Konrada Swinarskiego"). Koniec końców pracę napisałam, wyszła chyba nie najgorzej, obroniłam się i skończyłam studia z piątką na dyplomie. No właśnie - skończyłam studia. Dziwnie mi z tym. Trochę smutno, a trochę nijako. Sama nie wiem, co czuję. Nie jestem już studentką? Ale jak to? Kiedy to się stało...?! Pozostaje się niestety z tym faktem pogodzić i ruszyć naprzód. Listy motywacyjne same się nie napiszą, a praca i mieszkanie w Poznaniu same nie znajdą.

Mimo walki z magisterką nie porzuciłam chwil przyjemności z książką. Czytałam w przerwach, aby trochę odpocząć psychicznie, dać sobie chwilę wytchnienia. Robiłam nawet notatki, więc może pojawi się kilka niedługich recenzji z tych zaległych książek. Skupię się jednak na tym co tu i teraz. I na tych książkach, które przede mną. A jest ich sporo, jak zawsze. Półka nad łóżkiem zawiera tytuły, które zamierzam przeczytać w najbliższym czasie:


A tu moje najnowsze papierowe radości (Lidka nareszcie kupiona, a nawet przeczytana! Recenzja wkrótce.):



Na wiosnę dorobiłam się w końcu porządnej biblioteczki! Pochwalę się, a co:


A jako że nie samymi książkami człowiek żyje, to na koniec czerwca wybrałam się (z tatą i bratem) po raz pierwszy w życiu na mecz żużlowy! Pochodząc z Torunia, uznałam, że wypadałoby choć raz na taki mecz pójść i się określić - czy lubię ten żużel, czy nie. Zawsze mi się wydawało, że nie, ale zdanie zmieniłam. Było fantastycznie! Świetne widowisko, adrenalina, dużo śmiechu (mnie najbardziej śmieszą momenty, gdy kibice konkurujących drużyn zaczynają się wyzywać i wygwizdywać ;)) i emocji. W lipcu poszłam kolejny raz, a w sierpniu idę znowu. Chyba czas rozejrzeć się za szalikiem... Nie no, żartuję. ;)



Co poza tym się u mnie działo? Urosła mi bratanica, ożenił się brat, a ja sama miałam wątpliwą przyjemność uczestniczenia w dość poważnej kolizji drogowej. A więc był i śmiech, i łzy. Jak to w życiu. Mam nadzieję, że teraz przede mną jednak więcej dobrego. 

Jak widzicie - blog przeszedł małe wietrzenie. Usunęłam kilka zbędnych rzeczy, postawiłam na proste, białe tło. Nagłówka ciekawego stworzyć nie potrafię, więc póki co za nagłówek robi powiększony tytuł bloga. Co myślicie o tych zmianach? Jest przejrzyściej? Na początku nie byłam przekonana do tej bieli, ale teraz ją polubiłam. A, od dziś więcej zdjęć! Co prawda mój aparat nie najwyższej klasy, a i ze mnie fotograf-amator, ale doszłam do wniosku, że lubię zdjęcia na blogach, bo te blogi ożywiają. A przecież chcę ożywić swoją stronę. ;) 




Liczę na to, że będziecie mi towarzyszyć w nowej drodze bloga. ;) Prowadzonego już przez nie-studentkę... Eh!

piątek, 3 maja 2013

"Spotkanie nad jeziorem" - Susan Wiggs


Tłumaczenie: Małgorzata Borkowska
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 396


Ostatnie tygodnie były ciężkie, co widać choćby po milczeniu na blogu. Nie wchodząc w szczegóły (które nikomu nie są przecież do szczęścia potrzebne), powiem jedynie, że bardzo za tym blogiem tęskniłam. Tak jak tęskniłam za zwykłym, babskim czytadłem. Za psychicznym relaksem. Dlatego też pierwsza recenzja po tej długiej przerwie dotyczy książki Susan Wiggs Spotkanie nad jeziorem. Historia nadal świeża, bo czytanie zakończyłam wczoraj. Shirley, Maria Antonina i nowy Varesi muszą jeszcze chwilkę poczekać…

***

Spotkanie nad jeziorem to opowieść z rodzaju „…i spotkali się nagle na życiowym zakręcie, i połączyła ich miłość”. Kim to młoda i (oczywiście!) bardzo atrakcyjna kobieta, której cudowne życie legło w gruzach podczas jednego przyjęcia. Wymarzony facet okazał się chamem i damskim bokserem, a do tego bohaterka straciła pracę. Gorzej być nie może? Kim odcina przeszłość grubą kreską i ucieka w dobrze znane strony, do rodzinnego domu, gdzie pragnie znaleźć spokój i wyciszenie. Nie będzie to jednak  łatwe, bo jej mama, Penelope, postanowiła przekształcić dom na pensjonat i wynająć pokoje lokatorom. Szczególnie jeden z lokatorów zmieni życie młodej kobiety… Bobby to sportowiec, który po latach ma nareszcie szansę zrobić wielką karierę w pierwszej lidze. Jest niezłym przystojniakiem i wygląda na równie niezłego cwaniaczka, dlatego początkowo sprawia na Kim kiepskie wrażenie. Z czasem jednak zyskuje w jej oczach. Wszystko za sprawą AJ’a – nastoletniego syna Bobby’ego, który niespodziewania trafia pod jego opiekę, choć wcześniej nigdy się nie poznali. Czytelnik obserwuje, jak stopniowo ojciec i syn przełamują lody, jak burzą tę ścianę, która wyrosła przez lata.

I chyba właśnie ów ojcowsko-synowski wątek najbardziej mnie ujął w tej książce. Kilka razy nawet się trochę wzruszyłam. Na przykład wtedy, gdy czytałam o tym, jak młody Bobby walczył o swoją miłość, o dziecko, którego nie pozwolono mu wychowywać. Albo wtedy gdy po nierozważnej ucieczce AJ’a, ojciec i syn rzucili się w sobie w ramiona. Fakt faktem – ja akurat wzruszam się łatwo, innych może to nie ruszyć. Niemniej właśnie dzięki postaci tego dzieciaka Spotkanie nad jeziorem nie było dla mnie zwykłym romansidłem, a czymś więcej. Byłam ciekawa, jak potoczy się ta historia. Czy Bobby wybierze karierę? Czy spełni marzenie syna i stworzy rodzinę z jego matką? I gdzie w tym wszystkim znajdzie miejsce dla Kim?

Książkę Susan Wiggs czyta się błyskawicznie. Dla mnie ta opowieść była odprężeniem pomiędzy stresami związanymi z pracą magisterską. Miałam czytać po dwa-trzy rozdziały, ale ponieważ były stosunkowo krótkie, to kończyło się zawsze na kilkudziesięciu stronach i odkładaniu książki z żalem. Autorka pisze prostym językiem i jest to rzeczywiście swego rodzaju czytadło na poprawę humoru. Ale chociaż doskonale (od samego początku) wiedziałam, jak potoczy się ta historia, to wcale nie odbierało mi to przyjemności czytania. Cieszyłam się na to szczęśliwe zakończenie, które przecież musiało nastąpić. W realnym życiu bywa różnie, dlatego dobrze, że przynajmniej w książkach można być pewnym radosnego finału.

Moja ocena: 4/6

 Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

wtorek, 12 marca 2013

"W cudzym domu" - Hanna Cygler


Wydawnictwo: Rebis
Stron: 360


Czasem sięgamy po konkretną książkę, bo zainteresował nas tytuł. Albo okładka. Albo opis z tyłu. Albo pierwsze zdanie. W przypadku tej książki wystarczyło mi jedno słowo, a nie miałam już żadnych wątpliwości, że W cudzym domu przeczytać muszę, jak i że będzie to czysta przyjemność. A słowo to brzmi… Cygler!

Hannę Cygler poznałam i polubiłam dzięki serii o Zosi Knyszewskiej. Ta niezwykła trylogia to kilka(naście) godzin wyrwanych z mojego życia, godzin fantastycznie spędzonych i które będę zawsze miło wspominać. Zdecydowanie przypadł mi do gustu styl tych książek, język, sposób prowadzenia akcji. Dlatego wiadomość, że autorka wydaje w tym roku swoją nową powieść, wywołała u mnie wiele radości. W cudzym domu to zupełnie inna historia, inna atmosfera, inne problemy. Ale wciągnąć potrafi równie mocno…

Autorka przenosi czytelnika w lata osiemdziesiąte XIX wieku. Czasy dość niespokojne. Polski nie ma na mapie, spiskowcy spotykają się w tajemnicy, carscy wysłannicy próbują śledzić ich każdy ruch. Obok tego kogoś wywożą na Sybir, ktoś dokonuje naukowych odkryć, a jeszcze ktoś inny próbuje zatuszować finansowe problemy. Ludzie właściwie zawsze tacy sami, tylko czasy inne. W cudzym domu to opowieść, której nie sposób określić jednym zdaniem czy wyrażeniem. Bo powiedzieć o tej książce, że jest powieścią historyczną, to zdecydowanie za mało. Nazwać ją romansem - wydaje mi się nieporozumieniem, spłyceniem problematyki. Nie jest to też kryminał czy powieść obyczajowa. To właściwe kompilacja tych wszystkich elementów, bez wyraźnej przewagi jednego. I świetnie - moim zdaniem.

Wątki i sytuacje są tak przeróżne, a bohaterowie tak liczni, że początkowo trudno się w tym odnaleźć. Jednak stopniowo karty zostają odkryte, historie się zazębiają, postaci przeplatają. Głównymi bohaterami tej rozbudowanej opowieści można nazwać chyba Luizę Sokołowską (polską Francuzkę lub francuską Polkę, która ucieka do ojczyzny ojca przed niechcianym małżeństwem i intrygami matki), Joachima Hallmanna (młodego naukowca, który próbuje znaleźć swoje miejsce na ziemi po odkryciu rodzinnych tajemnic), a także Dmitrija Szuszkina (radcę carskiego, który nienawidzi wszystkiego co polskie - do czasu, aż serce mu skradnie jedna niepokorna dziewczyna). Uczucie Luizy i Joachima wydaje się jednym z ważniejszych wątków, jednak dla mnie było jednym ze słabszych. Nieszczególnie uwierzyłam w tę miłość, wolałam ich perypetie, gdy żyli osobno - wtedy wydawali mi się zdecydowanie ciekawsi.  Moją ulubioną postacią, a także postacią napędzającą rozwój wydarzeń jest Rozalia. Początkowo jawi się jako nieopierzone i głupiutkie dziewczątko, ale z czasem okazuje się, że to dziewczyna z niezwykłym charakterem, niebywałą odwagą i sercem na dłoni dla swoich przyjaciół. Gotowa odsprzedać duszę diabłu, byle pomóc bliskim. Jej moralność jest być może dyskusyjna, a poczynania kontrowersyjne, jednak to ona była dla mnie w tej powieści najważniejszą i najciekawszą osobowością.

Autorka bawi się tutaj czasem. Historia została zamknięta w ośmiu latach życia bohaterów i lata te przeplatają się na kolejnych stronach (raz mamy rok 1880, potem 1888, za chwilę 1884 itp.) Lubię ten zabieg, bo zmusza czytelnika do większego skupienia nad książką, do myślenia, do łączenia faktów, pobudza wyobraźnię. Niemniej szkoda, że tyle intrygujących wątków (jak chociażby ten początkowy, francuski wątek Luizy!), tyle świetnie poprowadzonych akcji, zostało ledwie zarysowanych. Czuję ogromny niedosyt po przeczytaniu tej książki, dlatego niesamowicie cieszy mnie obietnica, złożona przez Hannę Cygler na ostatniej stronie, że "ciąg dalszy może kiedyś nastąpi". Mam nadzieję!

Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis.

***

Chyba powinnam się wytłumaczyć... Zamilkło mi się ostatnio. Sesja egzaminacyjna, zaliczenia, magisterka... Do tego kłopoty z komputerem. Chrzciny bratanicy. Byłam zmęczona. Książki czytałam, ale już z pisaniem recenzji było gorzej. Nastąpiła we mnie jakaś blokada. Mam więc trochę zaległości. Nie lubię pisać po tak długim czasie, wolę bardziej na świeżo, gdy żyję jeszcze tą jedną i konkretną książką. No ale niestety, tym razem przyjdzie mi stworzyć kilka opinii z dystansu. Mimo wszystko mam nadzieję, że nie wyjdzie najgorzej. Postaram się wrócić do naszej książkowej blogosfery zarówno ciałem, jak i duchem.

Tylko niech już przyjdzie ta WIOSNA!!!

czwartek, 31 stycznia 2013

Grudniowo-styczniowe nowości z półki (plus kilka słów wyjaśnienia)

Halo, halo? Jest tu kto? :-)

Wiem, że trochę zaniedbałam ostatnio bloga... Osoby, które odwiedzają mój profil na Facebooku wiedzą, że walczę z sesją. A dokładnie - z literaturą angielską, z której egzamin mam w poniedziałek. Niestety (jak zwykle!) zabrałam się za naukę zbyt późno i kilka powieści przyjdzie mi ogarnąć ze streszczeń i opracowań, czego nie lubię. Wiem, że to nieuniknione w życiu studenta polonistyki, ale jednak w przypadku tej listy lektur trochę mi szkoda, że nie wzięłam się do pracy wcześniej. Niemniej udało mi się przeczytać parę fajnych rzeczy i na pewno co nieco opiszę niedługo na blogu. Wróciłam raz jeszcze do Dumy i uprzedzenia, Wichrowych Wzgórz, Jane Eyre. Przeczytałam w końcu Władcę Much, a także (między innymi) Do latarni morskiej V. Woolf. Teraz przede mną cztery intensywne dni i noce pełne nazwisk, dat, pojęć, kontekstów itp., a potem już wracam do Was! Uzbierało mi się kilka zaległych tekstów i kilka ciekawych książek ostatnio doszło na półkę. 

Stosik będzie bardziej zdjęciowy niż opisowy, bo...na mnie już czas. :-)

Tę książkę już znacie. Recenzja tutaj.
Obok niej powinna się jeszcze znaleźć Mama dookoła świata
ale jak wiecie - stała się gwiazdkowym prezentem.

Prezent świąteczny od M.

Wygrana w konkursie na blogu Autorki.
Przeczytane. Łzy już wylane.
Recenzja niedługo.
(Wiśniowego Dworku także!)

Siostry Bronte ponownie u mnie. Cóż poradzić? :-)
Egzemplarz recenzencki od Wyd. MG.

Najnowsza książka Hanny Cygler już 5 lutego w księgarniach!
Egzemplarz recenzencki od Wyd. REBIS.

Z biblioteki.
Bo już dawno chciałam wrócić do Picoult, 
której znam tylko Bez mojej zgody.

Kolejna fantastyczna promocja w Weltbildzie!!
(Głowacki był za 5,90zł!)

...no i na koniec:
 
 Pozdrawiam Was z mojego "centrum dowodzenia"! :-)

Do usłyszenia niebawem!

środa, 16 stycznia 2013

Przepis na spokojny sen maluszka, czyli "Kołysanki-Utulanki" Umer/Turnau

Dziś chciałabym opowiedzieć Wam o wyjątkowej płycie, która stała się nieodłącznym elementem przy usypianiu mojej bratanicy. Nasza maleńka właściwie od samego początku wykazywała zainteresowanie melodiami. Wsłuchiwała się w pozytywkę, potem uspokajały ją kolędy. Pomyślałam więc, że warto zakupić jakieś ładne kołysanki, które będą Nice towarzyszyć od niemowlęctwa. Sama niestety znałam jedynie "kotki dwa" i to we fragmencie (marnym!), dlatego postanowiłam, że mimo braku talentu wokalnego, nauczę się kołysanek i będę je nucić naszej ślicznej. Oczywiście podeszłam do sprawy odpowiedzialnie (jak na przyszłą mamę chrzestną przystało!) i najpierw przesłuchałam różne płyty w internecie, poczytałam opinie i dopiero wtedy wybrałam się do sklepu. Właściwie na Kołysanki-Utulanki zdecydowałam się bardzo szybko. Wystarczyło mi odsłuchanie kilku fragmentów i już miałam pewność, że to będzie TO. Magda Umer i Grzegorz Turnau to artyści o pięknych, ciepłych głosach oraz niezwykłej wrażliwości, a płyta, którą stworzyli w duecie to jedna z najbardziej wzruszających w moim życiu. Cieszę się, że udało mi się ją zdobyć (a łatwo nie było, bo inni też wpadli na podobny pomysł gwiazdkowy!) i podarować Nice na święta.


Na album składa się szesnaście utworów (kliknięcie na okładkę płyty przeniesie Was do empikowej strony, gdzie znajdziecie tytuły i będziecie mogli odsłuchać fragmenty). Są to dobrze znane, stare, polskie kołysanki. Przyznam, że kojarzyłam ("jako tako") zaledwie kilka, ale to dlatego, że mi po prostu nikt nigdy nie śpiewał kołysanek. Może dla Was będą to bliskie melodie i dzięki nim wrócicie na chwilę do swojego dzieciństwa? Aranżacja tych kołysanek jest fantastyczna. Brak tu infantylizmu i kiczu, którymi przesiąknięte są niektóre albumy dla dzieci. Brak też wokalnych popisów. Kołysanki są zaśpiewane prosto, od serca, z ogromnym wyczuciem i delikatnością. Dla mnie to prawdziwa sztuka. Ta płyta potrafi zachwycić także dorosłego, ponieważ jest zwyczajnie piękna. A nasza maleńka? Uwielbia być utulana do snu przy tych kołysankach. Oczywiście nie obywa się bez trzymania na rękach i cichutkiego nucenia razem z artystami. To jest dopiero pełny przepis na spokojny sen maluszka. Sen, podczas którego dziecko się uśmiecha, a dorosłemu mięknie serce ze wzruszenia.

Już gwiazdy lśnią - jedna z naszych ulubionych

Także, kochani - bardzo polecam! Dużym i małym! :-)

sobota, 12 stycznia 2013

"Zezia i Giler" - Agnieszka Chylińska

 

Ilustracje: Marek Bogumił
Wydawnictwo: Pascal
Stron: 120

Ta książka wzbudziła moje zainteresowanie już po pierwszych informacjach o jej powstaniu. Jak wiele osób - byłam mocno zdziwiona, że kobieta z rockową i zbuntowaną przeszłością napisała książkę dla dzieci. Ale zdziwiona byłam tylko przez chwilę. Już od kilku lat przyglądałam się przemianom, jakie zachodziły w Agnieszce Chylińskiej. Jak dojrzewała, poważniała. Przeczytałam kilka wywiadów z artystką i nabrałam naprawdę wiele szacunku dla jej osoby. To niesamowite jak długą i niełatwą drogę przebyła, żeby znaleźć się właśnie w tym momencie. Momencie, gdy ma miłość, dzieci i chyba nareszcie życiową równowagę. A do tego napisała książkę dla dzieci, która stała się jesienno-zimowym hitem.

Zezia i Giler to opowieść o rodzinie Zezików, która mieszka w warszawskiej kamienicy. Zezia (a właściwie Zuzia, bo przezwisko nadał jej Giler, czyli Czarek) to rezolutna i bystra ośmiolatka, która jest dobrze ułożonym dzieckiem, świetnie się uczy, ma dużą wyobraźnię i zmysł obserwatora. Giler to jej pięcioletni brat - trochę inny od reszty dzieci, mający swoje dziwactwa, a właściwie mający swój świat, co może sugerować chorobę autystyczną, choć książka wprost o tym nie mówi. Są jeszcze rodzice - różni od siebie na każdy możliwy sposób, co w jednym z rozdziałów trafnie opisuje Zezia. Mama pracuje w banku, jest punktualna, odpowiedzialna, zapracowana i zawsze elegancka. Tata natomiast to artysta-rzeźbiarz, który pracuje w domu, nie lubi się stroić ani trzymać konwenansów. Ostatnim mieszkańcem domu Zezików jest kotka Łatka, zwana Idźstąd, gdyż ze względu na alergię Gilera jest wiecznie przeganiana. 

 Zezia i Giler

Narrator książki jest co prawda trzecioosobowy, ale zdecydowanie patrzy na świat z perspektywy Zezi i nawet jej językiem ten świat opisuje. Właściwie brakuje tu jakiejkolwiek fabuły, gdyż cała koncepcja opiera się na wycinkach z codziennego życia bohaterów, mało ze sobą powiązanych. Są to niejako opisy, spostrzeżenia Zezi, a nie opowieść z ciągiem przyczynowo-skutkowym. Dostajemy więc szczegółową charakterystykę wszystkich członków rodziny, z dziadkami i Ciocią Zagranicą włącznie. Opis zwyczajów i tradycji. Znalazło się parę słów o sąsiadach Zezików, o pierwszej miłości Zezi czy jej najlepszej przyjaciółce. Wszystko opisane prostym językiem, z emocjonalnymi wstawkami (typu: baaaaardzo, strrrrrasznie) i nie zawsze udaną składnią. Połowę książki przeczytałam sobie na głos - bo w końcu w książkach dla dzieci ważne jest brzmienie - i w sumie czyta się dobrze, ale...no jakoś nie porywa. Brakuje mi tu czegoś, jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś pomysłu na tą historię. Niewykluczone, że powstanie kolejna część z życia Zezików i może będzie ciekawsza. Bo ta niestety nie chwyciła mnie za serce. Owszem, parę razy uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie własnego dzieciństwa czy przy okazji Zezinej uwagi na temat relacji między dorosłymi. Podobały my się określenia, które stawały się imionami, jak w przypadku wspomnianej już kotki, cioci czy także psów sąsiadów (Przestań i Przestań Do Cholery). I Zezię chyba nawet polubiłam, ale mam też poczucie, że słabo ją poznałam i pewnie dlatego ciężko się jakkolwiek przywiązać.

Mieszkańcy kamienicy przy ul. Grójeckiej w Warszawie

Obowiązkowo należy się parę słów na temat wydania. Książka jest wielkości zeszytu, posiada twardą, przyjemną w dotyku okładkę. Na pierwszym planie widoczna ładna, pastelowa Zezia. W środku książki znajduje się sporo ilustracji autorstwa Marka Bogumiła. Ma on miłą kreską, dobrze oddającą konkretne fragmenty. Mały zawód może niektórym sprawić fakt, że ilustracje są czarno-białe, ale akurat według mnie to żaden zarzut. Zezię i Gilera podzielono na trzynaście rozdziałów, każdy ma osobny tytuł i jest osobną treścią. Za atut należy bez wątpienia uznać dużą czcionkę, dzięki której mali czytelnicy mogą sami poznać rodzinę Zezików. No a dla szczęśliwców znajdzie się i niespodzianka - do wybranych egzemplarzy dołączono wodne tatuaże! W dzieciństwie uwielbiałam tatuaże, wiec myślę, że taki dodatek to nie lada gratka.

Jest i tatuaż z podobizną autorki!

Wydaje mi się, że ta opowieść ma w sobie duży potencjał, szczególnie ze względu na bohaterów, którzy są całkiem ciekawi, mają niestandardowe rysy i czasami poplątane relacje. Wiele wątków można rozwinąć, warto też całości nadać bardziej przygodowy charakter, dodać dialogi. Jest fajna baza, jest fajna rodzina. Niemniej - entuzjastyczne wypowiedzi cytowane z tyłu okładki są moim zdaniem mocno przesadzone...

Moja ocena: -4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Pascal.

wtorek, 8 stycznia 2013

"Mama dookoła świata. Opowieści o macierzyństwie w różnych kulturach" - Ofelia Grzelińska


Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 328

Z tą książką wiąże się całkiem zabawna historia. Mama dookoła świata pojawiła się w moim domu dość niespodziewanie, na krótko przed świętami. Prawdę mówiąc, to już zwątpiłam czy dotrze i nawet trochę o niej zapomniałam. Przesyłka więc mnie bardzo miło zadziwiła, ale i podsunęła do głowy pewien pomysł. Ja, jak to ja, zostawiłam kwestię prezentów na ostatnią chwilę. Wiedziałam, że moim dwóm bratowym podaruję książki, ale nie wiedziałam zbytnio - jakie. Więc gdy ujrzałam kolorową okładkę Mamy dookoła świata nie miałam już wątpliwości, że ten tytuł musi powędrować do Eweliny - świeżo upieczonej mamy. Pozostało jedynie książkę szybko przeczytać, zrobić notatki i spakować pod choinkę... Koniec końców świąteczna gorączka tak mi dała popalić, że książkę doczytywałam na godzinę przed kolacją wigilijną, siedząc pośrodku pobojowiska z prezentów, torebek, kokardek, słodyczy, etc. Ale dałam radę i nawet zrobiłam sobie dokładne notatki! Tylko że trochę smutno było się rozstawać z tak fajną książką. Ze mnie to jednak jest książkowy samolub... No ale czas, aby opowiedzieć parę słów o debiucie literackim Ofelii Grzelińskiej.

Samą autorkę na pewno wiele osób kojarzy ze znanej telewizji śniadaniowej, gdzie obecnie pracuje ona już przy trzecim cyklu reportaży. I właśnie reportaże z drugiego projektu - Mama dookoła świata - stały się przyczynkiem i podstawą do powstania książki. O ile w cyklu historii było dosyć sporo, ale ukazywano jest bardzo skrótowo, o tyle w książce ograniczono się do dziesięciu opowieści, ale szeroko przedstawionych i nierzadko pełnych emocji. Grzelińska zaprosiła do rozmowy kobiety z różnych zakątków świata. Kobiety, które wyjechały ze swoich ojczyzn za miłością. W większości miłością do Polaka. Kobiety, którym przyszło żyć w kraju o obcej kulturze, nieznanych tradycjach. Kobiety, które wychowują dzieci pod polskim niebem, ale próbują trzymać się rodzimych zwyczajów i przekazywać bliskim ukochaną kulturę. Podczas lektury poznajemy mamy z Japonii, Chin, Indii, Indonezji, Litwy, Armenii, Kuby, Norwegii, Filipin oraz Nowej Zelandii. Opowiadają nam o tym, jak wygląda okres ciąży w ich krajach, następnie poród, połóg i pielęgnacja dziecka. Dzielą się przesądami, zabobonami, radami, a nawet przepisami. Przybliżają najważniejsze święta dla rodziców i dziecka. Po prostu - ukazują, jak to jest być mamą w ich krajach.

To fascynujące, że zwyczaje związane z macierzyństwem potrafią być momentami tak kompletnie różne, żeby za chwilę przeciąć się ze sobą w którymś punkcie. To, co w jednym kraju zdaje się być kwestią niebywałą, w innym jest codziennością. Jak chociażby peeling dla noworodka w Indiach czy poranne trzymanie dziecka do góry nogami w Indonezji. Niesamowite bywają też przesądy - w Chinach zaleca się kobietom, aby nie kąpały się przez miesiąc po porodzie, w Armenii kładzie się pod poduszkę dziecka nóż na dobry sen, a na Litwie nie kąpie się dzieci w niedzielę. I choć niektóre z tych zabobonów bywają zabawne i nie do końca zrozumiałe nawet dla samych zainteresowanych, to jednak w większości zostają zachowane. Bo jak mówią mamy - wolą wystawić się na chwilę śmieszności, niż ryzykować spokój i szczęście swojego dziecka. Bo przecież tradycja to tradycja, z nią się nie dyskutuje. Muszę przyznać, że bardzo polubiłam bohaterki tych opowieści. Wielokrotnie dawały mi powody do uśmiechu, wzruszenia czy refleksji. Naprawdę pięknie opowiadały o byciu mamami. I zrodził się we mnie ogromny szacunek dla wszystkich tych kobiet, ponieważ myślę sobie, że szalenie trudne musiało być dla nich przeżywanie tak ważnego czasu - jak ciąża i pierwsze chwile z maleństwem - z dala od własnej rodziny, kultury, ojczyzny. 

Dziesiąty, ostatni rozdział (tej dobrze napisanej, ładnie wydanej i opatrzonej mnóstwem uroczych zdjęć) książki został poświęcony Nowej Zelandii. Autorka - Ofelia Grzelińska - wciela się w rolę jednej z bohaterek opowieści. Pomysł świetny i właściwie naturalny, wszak Grzelińska została mamą także z dala od własnego kraju i tradycji. Mała Jena urodziła się na drugiej półkuli, a jej pojawienie się na świecie okazało się dla mamy-dziennikarki bardzo inspirujące. Dzięki temu rozdziałowi książka zyskuje na autentyczności i szczerości. Pewnie nie jestem obiektywna (ale przecież być nie muszę) - biorąc pod uwagę mą słabość do dzieci, a szczególnie do ciągle maleńkiej chrześnicy - ale moim zdaniem to piękna i wzruszająca książka. Pokazuje, że choć kobiety na całym świecie wychowują swoje dzieci w różny sposób, to jednak jedno mają wspólne - miłość i pełne oddanie pociechom. Nieważny jest więc kolor skóry, religia czy język. Liczy się - po prostu - bycie dobrą mamą.

Moja ocena: +5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B.

sobota, 5 stycznia 2013

Nowy rok, nowy kalendarz, nowe możliwości...

Książek przeczytałam w 2012 zdecydowanie za mało. 2013 będzie lepszy.
 
Trochę mnie tu nie było. W międzyczasie pożegnaliśmy 2012 rok i przywitaliśmy 2013. Te graniczne momenty zawsze mnie stresują, a bardzo często też przygnębiają. Dlatego właśnie postanowiłam odpuścić sobie wpis podsumowujący. Bo to podsumowanie nie mogło wypaść dla mnie korzystnie. 2012 nie był wszak zbyt owocnym czasem. Prawie nic z tego, co chciałam osiągnąć - nie osiągnęłam. Udał mi się tylko jeden punkt - pierwsza papierowa publikacja. Resztę zawaliłam i to głównie na własne życzenie. Źle mi z tym, ale już czasu nie cofnę. Niemniej - pomijając moje porażki - 2012 rok przyniósł mi absolutnie największe szczęście w dotychczasowym życiu. Narodziła się Nika, moja bratanica/chrześnica. Wraz z jej narodzinami we mnie narodziła się chęć zmiany, chęć stania się dla niej kiedyś powodem do dumy.

I właśnie 2013 rok będzie przełomowy. Głęboko w to wierzę, bardzo tego pragnę. I nareszcie mam Prawdziwą Motywację - Moją Nikę.

 
 Prawda, że cudowna? Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia!
 
W 2013 roku kończę studia i zaczynam zupełnie nowy etap w życiu. Próbę usamodzielnienia się. Planuję po wakacjach przeprowadzić się do Poznania (tam nadal studiuje Mateusz, więc dwa lata rozłąki już chyba wystarczą...), znaleźć pracę, wewnętrzną równowagę, miejsce na ziemi. I choć serce mi pęka na samą myśl o zostawieniu Maleńkiej, to wiem, że tak trzeba. To jest moja droga. Obecnie stoję w miejscu. Nie rozwijam się. Mieszkając z rodzicami, ciężko stanąć na własnych nogach. A ja tego bardzo potrzebuję. Jednak zanim wyjadę, to muszę się dobrze przygotować. Trzeba znaleźć pracę tu na miejscu, odłożyć trochę pieniędzy, pokończyć wszystkie kwestie ze studiami, podszkolić angielski... Jest co robić. Grunt to widzieć cel i dążyć do niego. Takie mam plany. Oraz mnóstwo mniejszych i większych marzeń do spełnienia.

Wiadomo, że z planami bywa różnie. Nie łudzę się, że wszystko pójdzie idealnie. Ale chcę spróbować.

Nowy rok, nowy kalendarz, nowe możliwości...

Ja nie umiem żyć bez kalendarza. A jak u Was?