wtorek, 27 grudnia 2011

Trochę nowości z Gosławowej półki...


Pojawiło się u mnie trochę nowości. Czekam jeszcze na jedną książkę, a dwie inne czytam.

Od dołu:
  • Mansfield Park Jane Austen - do recenzji od Wydawnictwa Zielona Sowa; znam film, czas na książkę;
  • Sekretnik Katarzyna Michalak - wygrana w konkursie zorganizowanym przez panią Kasię Michalak;
  • Opowieści o Niewidzialnym Eric-Emmanuel Schmitt - znalezione pod choinką;
  • Wiktoriańska Herbaciarnia Debbie Macomber - do recenzji od Wydawnictwa Mira & Harlequin;
  • Pióropusz Marian Pilot - Nike 2011, wygrana w konkursie zorganizowanym przez toruński miesięcznik kulturalny "Ikar";
  • Idiota Fiodor Dostojewski - do recenzji od Wydawnictwa Zielona Sowa; czas uzupełnić luki w klasyce!
Zastanawiam się nad jakimś twórczym konkursem dla Was, ale póki co - nic mądrego nie wymyśliłam. :)


piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt!


Kochani!

Życzę Wam cudownych, spokojnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia. Niech ten wyjątkowy czas będzie dla Was momentem wytchnienia we wciąż zabieganym życiu. Nacieszcie się swoimi bliskimi, zrelaksujcie się, naładujcie pozytywną energią na nadchodzący rok... A w tym Nowym Roku życzę Wam wielu, wielu przeczytanych książek i chęci na więcej!

Wesołych Świąt!

środa, 21 grudnia 2011

"Letnie przesilenie" - Robyn Carr


Tłumaczenie: Anna Bieńkowska
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 332

Są dwa typy książek (no dobra, jest ich więcej, ale skupmy się na tych dwóch), które zawsze będą mnie wzruszać i chwytać za serce, choćby nie wiem, jak bardzo były kiczowate i banalne. Po pierwsze - książki o zwierzętach, ale oczywiście fabularne, nie - przyrodnicze. Po drugie - książki o przyjaźni. Letnie przesilenie należy do tego drugiego typu i już po opisie z okładki czułam, że zatracę się w tych trywialnych historiach bez reszty...

Cassie, Julie, Marty i Beth to cztery przyjaciółki, które zbliżają się do magicznej trzydziestki. Każda z nich jest na innym etapie życia, w innej sytuacji sercowej, finansowej, zawodowej. Nie zamierzam streszczać fabuły, bo choć książkę czyta się świetnie, to nie o treść samą w sobie tu chodzi. Może to kogoś zadziwi, ale ja dzięki tej książce dowiedziałam się wiele o własnym życiu, podejściu do życia, błędach, które ciągle popełniam.

Bohaterki stworzone przez Robyn Carr uświadomiły mi, że nie ma sensu zazdrościć drugiemu człowiekowi lepszej sytuacji finansowej, wyglądu, kariery, bo prawda jest taka, że wszyscy przeżywamy swoje większe i mniejsze tragedie, a to co z wierzchu może wydawać się piękne i idealne, to w środku gnije, boli, zawstydza. Spojrzałam prawdzie w oczy i przyznałam sama przed sobą, że niestety, ale posiadam tę okropną wadę, jaką jest zazdrość. Ale ta zazdrość jest bezsensowna, bo mi samej nie pozwala się rozwijać i cieszyć z rozwoju, a o innych ludziach (tym, którym zazdroszczę) stwarza błędne wyobrażenie. Wyniosłam niezwykłą lekcję z tej lektury, dlatego uważam, że to był dobrze wykorzystany czas.

W jakiś sposób najbliższa (i wzbudzająca najsilniejsze emocje) była mi postać Julie. Kobieta wyszła za mąż za swą licealną miłość, szybko została mamą i szybko też proza życia ją przytłoczyła, a problemy finansowe zmusiły do dramatycznych decyzji. Współczułam jej szczerze i jednocześnie kibicowałam tej rodzinie.

Historie o przyjaźni utwierdzają mnie w przekonaniu, że jest to najważniejsze z uczuć, jakich w życiu doświadczamy. Prawdziwa przyjaźń nie jest na wagę złota, ona jest bezcenna. Niestety nie każdy z nas ma takie szczęście jak bohaterki Letniego przesilenia...

Podsumowując: książkę przeczytałam błyskawicznie. Odebrałam ją bardzo osobiście, bardzo emocjonalnie i nawet drobne błędy w korekcie (pomylone imiona) nie odebrały mi przyjemności ze spotkania z Robyn Carr. Mam nadzieję, że mojej bratowej również przypadnie do gustu ta książka, bo znajdzie ją pod choinką...

Moja ocena: +4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

***

Bardzo Was przepraszam za ostatnie milczenie. Wpadłam w zimowy sen, a dokładniej w dziwny stan marazmu, z którego nie mogę się ciągle wyzwolić. Mam nadzieję, że te święta przywrócą mnie światu. Temu blogowemu też.

niedziela, 27 listopada 2011

"Maria" - Heinz-Lothar Worm


Tłumaczenie: Anna Stefanik
Wydawnictwo: Promic
Stron: 167


Wyobraźcie sobie taką sytuację... Zakochaliście się bez reszty, jesteście młodzi i szaleni. Rodzice nie zgadzają się na Wasz związek, więc decydujecie się na dziecko. Wydaje Wam się, że już teraz nic nie stanie na przeszkodzie, a tu okazuje się, że... Jesteście rodzeństwem!

Tak właściwie zaczyna się historia Marii i Karola, dwójki nieszczęśliwie zakochanych przyszłych rodziców, pochodzących z małego niemieckiego miasteczka. Cóż pozostaje im zrobić? Jedynie uciec z kraju, żeby ich dziecko mogło żyć normalnie, bez ciążącej nad nim hańby. Młodzi postanawiają popłynąć do Ameryki i tam stworzyć nowy dom. Po drodze spotyka ich wiele przygód, czasami wręcz przerażających. Tonie statek, którym płyną, Karolowi grozi szubienica, Indianie podpalają ich dom... Droga do szczęścia tej doświadczonej przez los pary jest długa i wyboista, ale na końcu czeka nagroda.

Tytuł książki jasno wskazuje na główną postać tej historii. Maria jest silniejsza od Karola. To ona cały czas stara się walczyć o ich rodzinę, jest nawet gotowa zapomnieć o pokrewieństwie i żyć z ukochanym mężczyzną jak mąż i żona. Wbrew ludziom, wbrew Bogu. Jednak się powstrzymuje. Czyta Biblię i rozmawia z Bogiem, a raczej robi Mu wymówki. Jest przy tym bardziej ludzka niż Karol. On trzyma dystans od samego początku, mimo to ani na chwilę nie opuszcza Marii i dziecka. Czuje się za nich odpowiedzialny.

Książka jest krótka i pisana językiem dość konkretnym. Postaci nie zostały niestety przez autora pogłębione psychologicznie, a szkoda, bo sama fabuła jest niezwykle intrygująca. Siłą rzeczy wydarzenia postępują bardzo szybko i są ledwo zaznaczone. Marię czyta się dobrze, ale za każdym razem, gdy czytelnik wciąga się w jakąś sytuację, zaciekawia, to nagle następuje "zmiana dekoracji". Mam wrażenie, że przez to nie zdążyłam poznać dwójki głównych bohaterów, ani wczuć się w tę historię. Nawet brakowało mi dla nich współczucia, bo wydawali się tacy obcy i nierealni. Styl Worma nie każdemu może przypaść do gustu, jednak dla mnie było to coś nowego, a każde nowe spotkanie jest dla człowieka w pewien sposób odświeżające.

Ta historia posiada też swoisty morał, który mówi o tym, aby nie wątpić w Boga i jego plany względem nas, nawet jeśli wydaje się, że "tam u góry" o nas zapomniano...

Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Promic.

czwartek, 24 listopada 2011

"Pożegnanie z przeszłością" - Robyn Carr.

Tłumaczenie: Klaryssa Słowiczanka
Wydawnictwo: Mira & Harlequin
Stron: 268

Temat ginących w Iraku żołnierzy już nie szokuje. Ludzie oswoili się z takimi informacjami, znieczulili na nie. W mojej najbliższej  rodzinie póki co nie ma zawodowych żołnierzy, ale zawsze z wielką troską myślę o kobietach, które zostają często młodymi wdowami. Jak one sobie radzą? Jak w ogóle żyć po takiej tragedii? Mój umysł tego nie ogarnia. 

Robyn Carr stworzyła postać Marcie, kobiety-pistoletu (jak mawiał o niej jej zmarły mąż), silnej, zawziętej, pełnej wiary i dowcipu. Swojego ukochanego Bobby'ego poznała jeszcze w szkole, w wieku dziewiętnastu lat została jego żoną, kilka lat później słomianą wdową, gdy Bobby wrócił z wojny w stanie wegetatywnym, a w końcu - wdową zupełną, gdy umarł rok przed opisywaną w książce historią. Mimo upływu czasu Marcie wciąż tkwi w miejscu, czuje, że pozostało kilka spraw do domknięcia. A właściwie jedna sprawa - Ian. Najlepszy przyjaciel jej męża, który uratował mu życie, z którym Marcie wymieniała listy i który w końcu zamilkł, odciął się od świata. Zdeterminowana kobieta postanawia odnaleźć Iana, porozmawiać z nim i odzyskać wewnętrzny spokój, aby wreszcie ruszyć naprzód.

Pożegnanie z przeszłością należy do książek, których strony w czytaniu ubywają z prędkością błyskawicy. Nawet jeśli ci się nie podoba to, co czytasz. Tak już po prostu z tego typu powieściami bywa. Będę szczera - pierwszą połowę lektury spędziłam na marudzeniu pod nosem. Już po kilku stronach wiedziałam, że odnalezienie Iana skończy się romansem. Marcie w ogóle mnie do siebie nie przekonała. Irytowała mnie ta kobieta niesamowicie! Ten upór w poszukiwaniu Iana - mało autentyczny, słabo umotywowany. Nie odczułam zupełnie jej wielkiej miłości do Bobby'ego.

Trochę przeszkadzała mi też niedokładna korekta książki - w paru miejscach zamiast imienia "Ian" wstawiono "Bobby" i na odwrót. Dość denerwujące. Generalnie jednak byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie przyznała, że książkę czytało mi się dobrze i nawet zarwałam dla niej pół nocy, mimo że rano trzeba wstać do pracy. Jest to lekka i przyjemna obyczajówka, z (moim ulubionym) motywem małego miasteczka w tle, nieco przegadana, ze słabym podłożem psychologicznym, ale jednak nie najgorsza. Listopadowy wieczór (i pół nocy) stał się w sumie trochę milszy dzięki pani Robyn Carr. No więc: nie żałuję!

Moja ocena: -4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mira & Harlequin.

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Dom Jedwabny" - Anthony Horowitz.


Tłumaczenie: Maciej Szymański
Wydawnictwo: Rebis
Stron: 304

Od jakiegoś czasu czułam podskórnie potrzebę kryminału w mych czytelniczych przygodach. Po przeczytaniu Domu Jedwabnego zrozumiałam, że właśnie takich doznań mi teraz potrzeba. Muszę jednak przyznać, że przystępowałam do pierwszych stron z pewnym niepokojem, wszak nie znałam wcześniej historii Sherlocka Holmesa, nie zaczytywałam się tekstami Arthura Conana Doyle'a i nie miałam pewności czy świat wykreowany przez Horowitza mnie zainteresuje. Ale zainteresował, nawet więcej - pochłonął bez reszty!

Anthony Horowitz to angielski pisarz i scenarzysta. "Nowego Sherlocka Holmesa" (określenie z okładki) tworzył przez osiem lat. Znawcy tekstów o tym sławnym detektywie powtarzają, że Horowitz znakomicie oddał klimat książek Doyle'a. Ja porównania nie miałam, ale nastrój książki był dla mnie naprawdę wyjątkowy i nie pozwalał na oderwanie się od niej nawet na chwilę. 

Dom Jedwabny nie jest kontynuacją przygód Holmesa, ale zapisem dwóch spraw połączonych ze sobą, które wierny przyjaciel detektywa, a także jego kronikarz - dr Watson - zgodził się opublikować dopiero po stu latach. Charakter sprawy pod tytułem "Dom Jedwabny" wymagał ostrożności, a także dotrzymania pewnych obietnic, dlatego tak późno czytelnicy poznają tę nieznaną część z życia Sherlocka.

Wszystko zaczyna się od wizyty niepozornego marszanda Carstairsa, który prosi detektywa o pomoc, gdyż boi się o swoje życie. Prześladuje go człowiek w kaszkiecie. Od tego momentu pytania zaczynają się mnożyć, szczególnie, gdy dochodzi tajemnica pochodzenia jedwabnej białej wstążki na ręce pewnej ofiary... Jedno jest pewne - nie zamierzam streszczać fabuły, bo Horowitz tak pięknie ją prowadzi, że aż głupio próbować ubierać ją w ogólniki.

Metoda dedukcji Holmesa mnie zachwyca. Zwraca on uwagę na takie drobiazgi, których zwyczajny człowiek po prostu nie dostrzega. Najbardziej podobały mi się monologi wyjaśniające, kiedy Sherlock opisywał krok po kroku swoje spostrzeżenia. Czytałam i uśmiechałam się sama do siebie, myśląc - co za człowiek! Aż ciężko uwierzyć, że to tylko wytwór wyobraźni...

Książkę czyta się błyskawicznie. Trzyma w napięciu do samego końca. Język Horowitza jest znakomity, dopracowany w każdym szczególe (jednak było to osiem lat pracy) i wręcz pozwala czytelnikowi na "płynięcie" przez kolejne zdania. Bez wahania mogę polecić tę książkę każdemu, bez względu na to czy jest fanem znanego detektywa, czy też (jak ja) spotka się z jego historią po raz pierwszy.

Moja ocena: 6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis.

środa, 16 listopada 2011

"Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki" - Marcel Pagnol.


Tłumaczenie: Paweł Prokop, Małgorzata Paszke
Wydawnictwo: Esprit
Stron: 410

Marcel Pagnol to uznany francuski pisarz, dramaturg i reżyser filmowy. W Polsce chyba niezbyt popularny i doceniany, a może to po prostu ja okazałam się okropną ignorantką, nie czytając wcześniej nic tego autora? W każdym razie obiecuję (sobie) zajrzeć przede wszystkim do dramatów Pagnola.

Chwała mojego ojca i Zamek mojej matki to dwie pierwsze części wspomnień francuskiego pisarza, które zaczął spisywać, dobiegając do sześćdziesiątki. Polacy mają szansę przeczytać tę autobiografię ponad pięćdziesiąt lat od jej wydania. Tak więc przenosimy się do Francji początku XX wieku...

Autor zapoznaje czytelnika z korzeniami jego rodziny, opowiada o poznaniu rodziców, o spacerach z ciocią Różą do parku, gdzie też zakochała się w wujku Juliuszu. Świat małego Marcela to przede wszystkim jego bliscy - kochana mama, tata nauczyciel, młodszy brat Pawełek, jeszcze młodsza siostrzyczka, a także ciocia Róża i jej mąż. Potem do tej grupy najukochańszych dołączy Lili - pierwszy prawdziwy przyjaciel Marcela. Pagnol z niezwykłą dokładnością zarysowuje wszystkie postaci, znakomicie oddaje ich charakter. 

Największa część tych wspomnień dotyczy wakacji w domku poza miastem. To miejsce okazuje się rajem dla małego chłopca-odkrywcy. Bardzo dużo miejsca zajmuje opis wypraw na polowanie z ojcem i wujkiem. Były to wyjątkowe chwile dla Marcela, czuł się ważny na równi z dorosłymi.

Siła tej książki tkwi w delikatnym humorze, przemycanej ironii człowieka dorosłego, który jednak opisuje świat z naiwnością i infantylnością dziecka. Język Pagnola jest bardzo plastyczny. Dużo tu ciepła, uśmiechu, nostalgii. Zakończenie trochę wytrąca z równowagi, tej bezpiecznej równowagi, do której przyzwyczaił się czytelnik przez kilkaset stron...

Wspomnienia Pagnola czyta się niespiesznie, bez wypieków na policzkach. Pozwala to na zatrzymanie się chwilę i zastanowienie nad własnym dzieciństwem. Nad docenianiem tych zwykłych, błahych chwil, obok których często przechodzimy bez zainteresowania.

Mnie osobiście ta historia nie porwała. Trochę mi się dłużyła. Nie wiem, z czego to wynika. Być może trafiła na zły moment w moim życiu? Na pewno jednak nie żałuję spotkania z Marcelem i chętnie spotkam się z nim ponownie, bo kolejna część wspomnień Czas tajemnic wychodzi już 7. grudnia.

Na koniec dodam tylko, że książka jest pięknie wydana i same trzymanie jej w rękach sprawia przyjemność. Oko cieszą ponadto ilustracje J.-J. Sempego, który polskim czytelnikom jest dobrze znany z serii o Mikołajku. Do Mikołajka często porównuje się cykl Pagnola, ja jednak uważam, że to są dwie zupełnie różne typy opowieści. O innej wrażliwości i perspektywie. Na uwagę zasługują także przypisy, które pomagają rozszyfrować pewne francuskie oczywistości, jak choćby to, że do 1972 roku czwartki były we Francji dniem wolnym od szkoły (podstawowej). Jeden z moich ulubionych cytatów dotyczy tego faktu:

Pewnego pięknego kwietniowego wieczoru wracałem ze szkoły z ojcem i Pawłem. Była to środa, najpiękniejszy dzień tygodnia, bo nasze dni są piękne tylko dzięki swoim "nazajutrz".

Moja ocena: -4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Esprit.

czwartek, 10 listopada 2011

Wyniki konkursu...

Wyrwałam się na chwilę z kuchni (przygotowania do imienin mojej mamy ruszyły pełną parą!) i dokonałam losowania, które okazało się szczęśliwe dla...


Gratuluję! :) 

Wędruje do Ciebie książka "Wycieczka na tamten świat". Bardzo proszę o podanie adresu do wysyłki - malgorzata.kowalska1989@gmail.com. W poniedziałek wyślę nagrodę.

***

Stos na półce rośnie. Dziś doszła następna książka i kolejne są w drodze. A do tego zbliża się kilka spektakli i co za tym idzie - recenzji teatralnych. Ach! Żeby tak doba miała 48 godzin! :)

Udanego długiego weekendu, kochane mole!

środa, 9 listopada 2011

Byłam w teatrze [2]


Białostocki Teatr Lalek
Księżniczka Angina Rolanda Topora
Reżyseria: Paweł Aigner
Scenografia: Pavel Hubicka
Kostiumy: Zofia de Ines
Premiera: 5 lutego 2011


Anginowy zawrót głowy

Podczas tegorocznej edycji toruńskich "Spotkań" widzowie mieli szansę poznać Anginę, "Księżniczkę Anginę", czyli przedstawienie Białostockiego Teatru Lalek. Oczekiwania wobec spektaklu były niemałe, wszak przy jego realizacji pracowali tacy znamienici twórcy, jak: Paweł Aigner (reżyser), Pavel Hubicka (scenograf) czy Zofia de Ines (kostiumolog), a BTL sam w sobie jest już marką. Z tej współpracy powstało sceniczne szaleństwo - szaleństwo konwencji, kostiumów, rekwizytów oraz emocji. 


"Księżniczka Angina" to adaptacja teatralna powieści Rolanda Topora o tym samym tytule. Charakterystyczne dla twórczości tego autora jest umiłowania groteski, absurdu, czarnego humoru, surrealistycznego myślenia. Niełatwe zadanie mieli artyści z Białegostoku, ale poradzili sobie z nim naprawdę nieźle. Wprowadzili widzów w ten dziwny, odrealniony świat i nie wypuścili z niego do ostatniej minuty. Atakowali akcją, kolorami, niedorzecznym momentami dowcipem. Sam początek spektaklu był "wystrzałowy" i to dosłownie - jedna z postaci zaczęła strzelać z pistoletu, a pierwszy strzał poderwał ludzi z wygodnych foteli i dał jednoznacznie do zrozumienia, że się zaczęło... 


Publiczność wybrała się na dwie godziny w podróż z Anginą - dziwną dziewczynką o rudych włosach, podobno królewskich korzeniach i trudnym usposobieniu. Po drodze główną bohaterkę spotyka wiele przygód, często absurdalnych, a jej zachowanie (zmienne jak chorągiewka) bawi, wzrusza, ale też denerwuje. 


Tekst Topora przełożony na język sceny jest najważniejszym elementem tego spektaklu. Z każdego właściwie dialogu bije czarny humor i groteska. Absurdalność językowa została przez twórców "Księżniczki Anginy" spotęgowana parokrotnie - dzięki scenografii, rekwizytom oraz kostiumom. Mocno na zmysł wzroku oddziaływały kolory, które w tym przedstawieniu były niezwykle intensywne. Podstawowy kontrast bijący ze sceny to zieleń trawy i czerwień samochodu. Samochód jest zresztą głównym punktem scenografii Pavla Hubicki. To nim podróżuje Angina z przyjaciółmi - przezabawnym Kanclerzem Witamińskim i uroczym (acz trochę zagubionym w całej sytuacji) Jonatanem. Samochód ten nie wygląda najlepiej - jego części zostały poodrywane (prawdopodobnie w czasie wypadku), nie ma ani drzwi, ani dachu, a fotel leży na środku sceny. Mimo to przez cały spektakl bohaterowie podróżują, a dokładniej uciekają przed wrogami. Momenty jazdy samochodem, a szczególnie ostre hamowanie z twarzą na szybie, świetnie odegrano. Podłoga sceny została sklecona w równię pochyłą, co razem z metalowymi siatkami zaznaczającymi teren gry, porozrzucanymi częściami samochodu i ostrością barw sprawia wrażenie wykrzywionej i dziwacznej rzeczywistości. 


Głównym rekwizytem wykorzystanym w spektaklu były białe, pluszowe króliki. Mnóstwo królików. Miały symbolizować majątek księżniczki, który stara się uchronić przed wrogami. W pewnym momencie jednej z wrogów Anginy rozszarpuje takiego królika, a widzom ukazuje się jego wylatujące wnętrze. Groza i groteska, a jakże. 

(...)

[Całość można przeczytać tu.]

poniedziałek, 7 listopada 2011

Co nowego na półce?



Muszę się Wam przyznać, że dopadła mnie jesienna chandra. Brak mi energii, wszystko mnie drażni. Do tego jeszcze blokada w pisaniu i brak motywacji do czytania. O nauce na studia nie wspominając. Nie podoba mi się to, więc zamierzam z tym walczyć. Myślę, że moje nowe nabytki mi w tym pomogą, bo oko aż mi się samo cieszy, gdy patrzę na ten stosik! 

Od góry:
  • F. Scott Fitzgerald Wielki Gatsby - czytałam jakiś czas temu, ale gdy zobaczyłam egzemplarz za 5 zł w taniej książce, to nawet się nie zastanawiałam długo i kupiłam. Chętnie przeczytam raz jeszcze i podzielę się z Wami odczuciami.
  • Robyn Carr Pożegnanie z przeszłością - od Wydawnictwa Harlequin/Mira. Lekka powieść obyczajowa, w sam raz na ponury nastrój.
  • Marcel Pagnol Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki - od Wydawnictwa Esprit. Jestem w trakcie czytania i... Narazie nic więcej nie zdradzę!
  • Wiesław Myśliwski Traktat o łuskaniu fasoli - Nike 2007. Już dawno chciałam przeczytać tę książkę i tak się złożyło, że wygrałam ją ostatnio w konkursie, zorganizowanym przez nasz toruński miesięcznik kulturalny (darmowy!), "Ikar".
  • Anthony Horowitz Dom jedwabny - od Wydawnictwa Rebis. Bardzo jestem ciekawa tej (pięknie wydanej) książki o przygodach Sherlocka Holmesa. Zabieram się za nią zaraz po Pagnolu.

Czekam jeszcze na jedną książkę, o której napiszę pewnie jakoś w grudniu. Jest niedługa, więc może nawet pod koniec listopada. Pożyjemy, zobaczymy. 

Ach! Byłam wczoraj na koncercie Nosowskiej! Cudowne przeżycie. Stałam przy samych barierkach, zaraz naprzeciw Kaśki. I zakochałam się w niej po raz kolejny...

Przypominam o konkursie! Zostały dwa dni...

wtorek, 1 listopada 2011

Konkurs, czyli listopadowe poprawianie humoru.


Listopad to chyba najmniej lubiany przeze mnie miesiąc. Wydaje mi się zawsze taki mroczny, ponury, przygnębiający. Łatwo łapię chandrę w tym czasie, dlatego postanowiłam sobie i Wam poprawić trochę humor i zorganizować konkurs. Pierwszy konkurs w niedługiej przecież historii mego bloga. 

Przyznaję, że trudno było mi dokonać wyboru książki, wszak jestem strasznym samolubem z natury, gdy rzecz dotyczy książek właśnie. Nie lubię się z nimi rozstawać, bo moim wielkim marzeniem jest stworzenie w przyszłości domowej biblioteczki, co by moje potencjalne dzieciaki miały szeroki wybór. No ale decyzja została w końcu podjęta - chciałabym Wam zaproponować książkę, o której pisałam dość niedawno, a mianowicie: Wycieczka na tamten świat autorstwa rodzeństwa rosyjskich pisarzy. Recenzja do przeczytania tutaj.

Zasady konkursu są proste i wszystkim dobrze znane:
  • proszę w komentarzu pod tą notką o zgłaszanie się do konkursu
  • osoby nie posiadające swojego bloga, proszę o adres e-mail
  • osoby posiadające bloga, proszę o podlinkowanie powyższego zdjęcia do strony z konkursem i umieszczenie na swoim blogu

Konkurs trwa do 9. listopada włącznie, wyniki ogłoszę następnego dnia wieczorem.


Trzymajcie się ciepło w ten jesienno-listopadowy czas!


niedziela, 30 października 2011

"Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu" - Olga Morawska.


Wydawnictwo: National Geographic
Stron: 330

Generalnie wydaje mi się, że mam dość duży zasób słownictwa, ale trafiają się takie książki, które uzmysławiają mi, że ten zasób słów jest jednak ubogi. Po prostu brakuje mi odpowiednich wyrażeń, które mogłyby oddać to, co chcę przekazać. O niektórych książkach ciężko mówić, żeby nie wpaść w banał, a oddać istotę rzeczy. I właśnie do takich książek należy najnowsze literackie "dziecko" Olgi Morawskiej.

Mężem Olgi był Piotr Morawski - znany polski himalaista, który zginął w 2009 roku podczas kolejnej wyprawy. Pozostawił żonę i dwójkę małych synów. Olga to niezwykła kobieta, która każdego dnia walczy o to, aby jej dzieci miały szczęśliwe życie i aby ludzie pamiętali o jej mężu. Podejmuje się wielu wyzwań i projektów, a do najświeższych sukcesów należy właśnie książka Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu.

Pomysł na Góry... zaczął się od zdjęć. Pięknych zdjęć Piotra, które Olga początkowo chciała wydać w formie albumu, ale doszła do wniosku, że kolejny górski album nie trafi do ludzi w odpowiedni sposób i trzeba obrazy uzupełnić słowami. I uzupełniła. Przeprowadziła wywiady z dziesięcioma osobami, które tak jak ona żyły w cieniu gór, gdyż ich bliscy (mężowie, bracia, siostry, dzieci) byli zapalonymi taternikami, himalaistami, alpinistami. O swoich rodzinach opowiadają zarówno ci, którym góry zabrały najbliższych już na zawsze, jak i ci, których ukochani wciąż wyjeżdżają na wyprawy i ryzykują życie. Te rozmowy są pełne mądrości. Znajdziecie tu miłość, pasję, poświęcenie, czekanie. Nawet osoby, które nie interesują się zupełnie górami, powinny odkryć w tej książce coś dla siebie. Możemy nauczyć się od bohaterów wywiadów, jak żyć i jak kochać, nawet wtedy, gdy nie jesteśmy najważniejsi czy po prostu jedyni.

Ja uwielbiam góry, ale czysto rekreacyjnie. Cieszę się jednak, że mogłam dzięki tej książce dowiedzieć się trochę więcej o górach, o wspinaniu. Niezwykłe były porównania tego, jak wyglądały wyprawy kiedyś, a jak teraz. Dawniej sprzęt był lichy, ubrania himalaiści szyli sobie sami, a kontakt z rodziną? List raz na miesiąc i to przy dużym szczęściu. Ale wszyscy rozmówcy podkreślają, że w tamtych (trudnych przecież) czasach członkowie wyprawy mogli liczyć na siebie w stu procentach. Byli drużyną, byli przyjaciółmi. Dziś sprzęt jest świetny, z rodziną można być w stałym kontakcie (ale też niestety z całym światem, za czym rodziny nie przepadają), ale poczucie braterstwa jakby osłabło. Teraz większość stawia na indywidualne sukcesy.

"Przyjaciela nigdy nie zostawia się samego w górach - nawet wtedy, kiedy jest bryłą lodu." (Jerzy Wawrzyniec Żuławski)

Książka jest pięknie wydana. Każda rozmowa poprzedzona została zarysem biografii i zdjęciami bohatera danej rozmowy. A kolejne wywiady są poprzedzielane zachwycającymi fotografiami Piotra Morawskiego. Oglądamy góry jego oczami...

Dla mnie ta książka była wyjątkowa, ponieważ pożyczyła mi ją koleżanka, której chłopak od wielu lat jeździ na wyprawy. Na początku były tylko Tatry, ale teraz wybiera coraz poważniejsze góry. Podziwiam O. za to, że nie walczy z tą ryzykowną pasją, ale przyjmuje to, co przynosi jej życie. Wiem i widzę, że jest jej ciężko, ale ona ma tą świadomość, że z górami nie wygra i jeśli chce być dalej ze swoim ukochanym, to musi znaleźć w sobie siłę, dużo cierpliwości i zrozumienie.

Polecam z całego serca!
Moja ocena: 6/6
(nie jestem obiektywna, przyznaję)

środa, 26 października 2011

"Madame Hemingway" - Paula McLain.


Tłumaczenie: Anna Rojkowska
Wydawnictwo: Bukowy Las
Stron: 397

A teraz szczerze: ręka w górę, kto kojarzył Ernesta Hemingway'a wyłącznie jako starszego, brodatego pana, autora Starego człowieka i morze? Oczami wyobraźni możecie zauważyć moją, wyciągniętą jak struna, rękę.

Madame Hemingway to fascynująca książka. Autorka przenosi czytelnika do Paryża lat 20., z niezwykłą dokładnością oddając charakter tamtych czasów oraz życie artystycznej bohemy. Historia została przedstawiona z perspektywy Hadley - pierwszej żony (paryskiej żony jak mawiali niektórzy, stąd tytuł oryginału - The Paris Wife) znanego, amerykańskiego pisarza, Ernesta Hemingwaya.

Jednak żaden ze znanych artystów nie stał się popularny z dnia na dzień. Droga Ernesta do sławy była dość trudna, okupiona ciężką pracą, wyrzeczeniami. Artyści nie są łatwymi we współżyciu ludźmi, a artyści niespełnieni - szczególnie. Hemingway miał jednak to, czego nie miała większość jego znajomych - miłość oraz kobietę, która tą absolutną miłością go darzyła. Hadley, starsza od pisarza o osiem lat, była mu opoką. Żyła właściwie dla niego i nie chciała nic poza szczęściem rodzinnym, ale Ernest był wolnym ptakiem i rodzinna rutyna go dusiła... Potrzebował wrażeń, świeżości, historii. Doprowadził w końcu do patowej sytuacji - jednocześnie zniżając się do paryskich standardów - żył przez parę miesięcy w trójkącie z żoną i kochanką, raniąc obie i siebie samego.

Zanim jednak dojdzie do tego, to Hadley opisuje początki znajomości z Ernestem, pierwsze lata ich małżeństwa, jego literackie boje, narodziny syna, paryskie przyjaźnie. Kiedy na horyzoncie pojawia się Pauline, akcja jakby nabiera tempa. Książka ta jest pełna emocji, bo przecież główna bohaterka to kobieta, która kocha za bardzo, a to samo w sobie wydaje się skomplikowane i...żałosne. Muszę przyznać, że ciężko było mi zrozumieć Hadley w ostatnich miesiącach jej związku z Ernestem. Wszystkie karty zostały odkryte, a ona mimo to nadal trwała w tej chorej, toksycznej sytuacji. Jemu oczywiście się wydawało, że tak się da żyć, jeśli tylko wypracują pewne reguły i nie będą zbyt wiele na ten temat rozmawiać. Na szczęście Hadley powiedziała dość i mój szacunek do niej powrócił. Choć w sumie - cóż ja mogę wiedzieć...

Madame Hemingway należy do książek, których nie odłożysz na półkę, póki nie przeczytasz ostatniego zdania. Mój dzisiejszy dzień należał do Hadley. I do Ernesta. I do Paryża lat 20. Najbardziej niezwykłe jest w tym wszystkim to, że zdarzyło się naprawdę. Jestem wdzięczna Pauli McLain za tę historię. Postanowiłam wypożyczyć książki Hemingway'a, których trudne powstawanie opisała Hadley. Postanowiłam też przeczytać biografię Ernesta i dowiedzieć się więcej o jego życiu po rozwodzie ze swą "paryską żoną" (żon było potem jeszcze trzy). Najzwyczajniej w świecie nie mogę przestać myśleć o ludziach, których dziś poznałam...

Podsumowując: piękna i prawdziwa historia, znakomicie oddany klimat powojennego Paryża (a szczególnie spotkań towarzyskich cyganerii artystycznej i lejące się hektolitry alkoholu), wciągająca narracja, lekkość słów, stopniowanie napięcia oraz mnóstwo ciekawostek dla fanów różnych pisarzy (w tym na przykład - Scott Fitzgerald Wielki Gatsby czy James Joyce Ulisses). Mówiąc krótko: polecam!


Moja ocena: 6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bukowy Las.

 Hadley i Ernest 
1922

wtorek, 25 października 2011

"Portret Doriana Graya" - Oscar Wilde.


Tłumaczenie: Maria Feldmanowa
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Stron: 254


O tej książce słyszałam dużo w związku z jej niedawną ekranizacją. Filmu nie widziałam, gdyż mam taką niepisaną zasadę - najpierw przeczytaj, potem oglądaj. Kiedyś tę zasadę pominęłam i w sumie dobrze się stało, ale to już inna historia...

Twórczość Wilde'a to klasyka, dlatego cieszę się, że nareszcie uzupełniam luki w swym czytelniczym wykształceniu. Uwielbiam historie z XIX wieku i muszę przyznać, że Portret Doriana Graya porwał mnie od pierwszych stron. Czytałam książkę w każdej wolnej chwili i nawet nie przeszkadzało mi to, że trafił mi się wyjątkowo nieatrakcyjny egzemplarz - cały rozpadający się, nieudolnie posklejany. Całe szczęście, że miał wszystkie strony, bo tego bym nie zniosła!

Książka jest zapisem przemiany młodego, nieskażonego życiem chłopca w bezwzględnego, zimnego potwora. Dorian zaprzedał duszę diabłu w zamian za wieczną młodość. Pozazdrościł swemu idealnemu wizerunkowi na obrazie i wypowiedział słowa, których później gorzko żałował:

"Jakie smutne! Ja się zestarzeję i będę brzydki i odpychający. Ale portret ten zawsze pozostanie młody. Nigdy nie będzie starszy niż w dzisiejszym czerwcowym dniu. Gdybyż mogło być przeciwnie! Gdybym ja pozostał wiecznie młody, a obraz się starzał! Wszystko bym za to oddał, wszystko! Tak, nie ma nic na świecie, czego bym za to nie oddał. Oddałbym duszę własną!"

Obserwujemy, jak z biegiem lat Dorian staje się coraz bardziej okrutny, jak zachłannie używa życia. W plotki o jego złych postępkach nikt nie chce uwierzyć, wszak twarz jego jest wciąż  nieskalana, niewinna, delikatna, a przecież grzechy powinny zostawić jakikolwiek ślad w człowieku. Te ślady Dorian skrzętnie ukrywa w zamkniętym pokoju. Tam też schował swój obraz, na którym widać postępujący upadek jego duszy. Obraz nie tylko się starzeje, ale i odzwierciedla całą podłość Doriana. Budzi prawdziwe przerażenie.

Bardzo podobał mi się pomysł na tę książkę i fantastycznie się ją czytało, dzięki niezwykłemu stylowi autora. Może tylko kilka momentów było mniej interesujących, ale tak czy siak - Wilde mnie kupił. Samego Doriana nie polubiłam. Moim ulubionym bohaterem pozostał lord Henryk, który sypał mądrościami z rękawa. Właściwie każda jego wypowiedź była aforyzmem, dla przykładu:

"Prawdziwa piękność kończy się tam, gdzie zaczyna się intelektualizm."

"Naturalne zachowanie nie jest niczym innym jak pozą, i to pozą najbardziej drażniącą ze wszystkich, jakie znam."

"Najpowszedniejsza rzecz zyskuje urok, gdy się ją zachowuje w tajemnicy."

"Lubisz wszystkich, to znaczy, że wszyscy są ci obojętni."

"Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej".

I można by tak cytować bez końca... 

Nie podobało mi się chyba tylko jedno tak naprawdę, a mianowicie pomysł na rozwiązanie wątku z James'em Vane'em. Spodziewałam się czegoś lepszego. Generalnie jednak uważam spotkanie z panem Wilde'm za niezwykle udane.

Moja ocena: +5/6

niedziela, 23 października 2011

"Okno z widokiem" - Magdalena Kordel.

Wydawnictwo: SOL
Stron: 302

Wystarczy spojrzeć na okładkę Okna z widokiem, a już nie ma się wątpliwości, że będzie miło, ciepło, bezpiecznie. Jak u babci. Bo właśnie do babci ucieka główna bohaterka, Róża - pracownik naukowy, archeolog,  gdy zostaje oskarżona o romans ze studentem. Babcia Matylda mieszka w pięknym sudeckim miasteczku o wdzięcznej nazwie - Malownicze. To miejsce jest Róży bardzo bliskie, wszak tu spędziła swoje dzieciństwo, tu zawarła pakt z diabłem i tu zaprzyjaźniła się ze św. Antonim.

Bohaterka szybko zapomina o zawodowych problemach i bez reszty oddaje się ratowaniu Malowniczego i kapliczki św. Antoniego, która stoi na rozstaju dróg. A ratować trzeba czym prędzej, bo bardzo nieprzyjemny typ - Walczak - ma zamiar wykupić ziemię przy kapliczce i postawić tajemnicze hale. Na pomoc Róży przychodzi cudowny starszy pan - profesor Rajtczak, który za pomocą małego fortelu, sprowadza na badania terenowe studentów archeologii.

W Malowniczym poznajemy wielu (nie)zwykłych mieszkańców, jak dowcipnego proboszcza, jego gospodynię Dorotę, babcię i dziadka Róży, Ryśka, który niezbyt rozsądnie wprowadzi zamęt w głowie głównej bohaterki, a także właścicielkę pensjonatu Uroczysko - Maję (Uroczysko to wcześniejsza książka Magdy Kordel, ale mi póki co nieznana), Józefa, czyli historyka-amatora a także Błażeja - właściciela najlepszej knajpy w miasteczku - Piątego Koła. Postaci jest oczywiście jeszcze więcej, a każda charakterystyczna i sprawnie nakreślona w tym niedługim przecież utworze.

Co mi się najbardziej podobało w tej książce? Książce, trzeba przyznać, prostej w odbiorze, z nieskomplikowaną fabułą, przewidywalnym zakończeniu i mało wyszukanej narracji? Przede wszystkim nastrój. Podczas czytania odprężałam się i oczami duszy spacerowałam razem z Różą po malownickich dróżkach. Uwielbiam małe miasteczka, a małe miasteczko położone w górach uwielbiam tym bardziej. Poza tym tak samo jak Róża uwielbiam swoją babcię, która podobnie do Matyldy ma trudny charakter, ale wielkie serce. Bardzo też podobał mi się pomysł wprowadzenia wątku akademickiego, studenckiego. Najzabawniejsze jest to, że w dniu, gdy zaczęłam czytać tę książkę, rozmawiałam z moim dawnym znajomym, studentem archeologii, o jego studiach i wakacyjnych badaniach terenowych. Podczas czytania uśmiechałam się sama do siebie z tego zbiegu okoliczności. Cieszę się też, że autorka oszczędziła nam słodkiego romansu, a skupiła się na próbie ratowania Malowniczego. Moim ulubionym bohaterem zostaje bezapelacyjnie profesor Rajtczak, którego Róża określiła, jako "niespotykanie spokojnego człowieka". Ja tak zawsze mówię o moim tacie.

Jeśli ktoś potrzebuje w tym momencie wyszukanej historii, zaskakującej i trzymającej w napięciu, to Okno z widokiem nie jest dla niego. Ale jeśli macie ochotę na chwilę (bo czyta się błyskawicznie) relaksu, uśmiechu, małomiasteczkowego klimatu. Jeśli chcecie mile spędzić kolejny jesienny wieczór, to jak najbardziej polecam. Może po lekturze również odnajdziecie swoje okno z widokiem...

Moja ocena: +4/6
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa SOL.

poniedziałek, 17 października 2011

"Wycieczka na tamten świat" - Anna i Siergiej Litwinowie.


Tłumaczenie: Aleksandra Stronka
Wydawnictwo: Oficynka
Stron: 311


Takiej książki w tej chwili potrzebowałam. Trochę kryminału, trochę komedii. Dużo akcji, dużo dynamiki. Ciekawa i wciągająca historia, a do tego wszystko w rosyjskiej oprawie. Mogę już na początku zapewnić, że czas spędzony przy Wycieczce na tamten świat nie był czasem straconym.

Podczas zwykłego lotu do Archangielska skrzyżują się drogi trzech bohaterów: Tani - pięknej i lubiącej pieniądze amatorki skoków spadochronowych, Dimy - goniącego za sensacją młodego dziennikarza i Igora - karcianego bystrzaka, który kryje w sobie pewną tajemnicę... Samolot cudem uniknie katastrofy, po tym jak na pokładzie zostaną podłożone świece dymne. Za próbę zamachu terrorystycznego zostanie oskarżana wcześniej wspomniana trójka, która ze spadającego (jak mniemają) samolotu ewakuuje się przy pomocy dwóch spadochronów. Akcja w tym momencie nabierze tempa. Bohaterów zacznie ścigać nie tylko policja, ale również mafia, a na dodatek Tania i Dima zaczną podejrzewać, że to Igor ich we wszystko wplątał. 

Jaką tajemnicę, kryje w sobie Igor? Czy nasi bohaterowie uciekną za granicę, czy jednak zostaną złapani przez policję bądź gangsterów? O co toczy się cała gra? Pewnie, że nie zdradzę, bo po co odbierać frajdę z czytania. Zagadka nie jest być może zbyt wyrafinowana, ale chyba też nie do takiej pretenduje. Wiele rzeczy w tej książce mi się podobało. Przede wszystkim narracja prowadzona w bardzo filmowy, migawkowy sposób, a więc praktycznie co akapit, to inny bohater (wbrew pozorom nie ma w tym chaosu, tylko czasem te rosyjskie nazwiska mieszają się w głowie) i inna sytuacja. Fabuła, trochę odrealniona, ale z drugiej strony bardzo na czasie. Bohaterowie - szczególnie Igor. Brak nachalnego wątku miłosnego między główną trójką. Klimat Rosji. No i generalnie szybko dałam się wciągnąć w tę historię, a strony same jakoś uciekały. 

Nigdy wcześniej nie czytałam powieści, napisanej przez dwóch autorów, a w tym przypadku mamy do czynienia z rodzeństwem pisarzy i muszę przyznać, że bardzo jestem ciekawa, jak wygląda takie wspólne pisanie książki. Nie sądzę, żeby każde pisało swoje epizody, a potem je przemieszało, raczej nad każdym akapitem pracowali wspólnie, bo stylistycznie wszystko do siebie pasuje. Nie ma zgrzytów. 

Co mi się nie podobało? Zdecydowanie okładka. Jakaś taka tendencyjna i kiczowata. A także pewna niekonsekwencja - Igor w opisie z tyłu okładki i na początku powieści zwany jest Iwanem, czego zupełnie nie rozumiem. No i trochę myliły mi się te rosyjskie imiona i nazwiska, ale to pewnie zależy indywidualnie od czytelnika. A nazwanie Tani "poszukiwaczką przygód" (również opis z okładki) wydaje mi się nadużyciem... 

Wycieczka na tamten świat jest pierwszą powieścią z cyklu, którego bohaterką ma być właśnie Tania. Z przyjemnością przeczytam kolejne części!


Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Oficynka.

poniedziałek, 10 października 2011

"Modżiburki dwa" - Mirosław Sośnicki.


Wydawnictwo: MTM
Stron: 274

Ta książka intrygowała mnie od jakiegoś czasu swoim tytułem, który z jednej strony wydawał mi się tajemniczy, a z drugiej - po prostu dziwaczny. Modżiburek to neologizm autora, określenie, które już zawsze będzie mi się kojarzyło z miłością, z cudami miłości w codziennym życiu.

Bo to jest właśnie opowieść o miłości. Pięknej miłości, która przytrafiła się dojrzałym już ludziom. Poznajemy historię uczucia Modżiburka Większego (mężczyzny) i Modżiburka Malutkiego (kobiety) - ich pierwszego spotkania, codziennego życia i (na samym końcu) niedalekiej przyszłości... Właściwie ciężko jest pisać o tej książce, bo jest bardzo intymna. Momentami miałam wrażenie, że nie powinnam tych wszystkich rzeczy wiedzieć, o których się dowiedziałam... Czułam, że podglądam czyjeś życie, czyjś magiczny świat, w którym rządy sprawuje niezwykła miłość. Czułam się chyba chwilami zwyczajnie zawstydzona. Ale podziwiam odwagę autora, że postanowił podzielić się ze światem swoim prywatnym życiem, że dał nam klucz do swojego domu, do mikroświata Modżiburków.

Od Modżiburków można się nauczyć okazywania miłości, czułości w drobnych gestach, w codziennych sytuacjach. I to jest oczywiście wartościowe. Ale nie do końca przekonuje mnie styl tej książki (którą, swoją drogą, czyta się błyskawicznie) - krótkie zdania, mało dialogów, powtórzenia... Mimo wszystko cieszę się, że poznałam Modżiburków i że przypomniałam sobie o tych najprostszych prawdach, które liczą się w życiu. 

A Większemu i Malutkiemu życzę mnóstwo niekończącego się szczęścia!


Moja ocena: +4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MTM.

***

Kochani, zauważyłam pewną tendencję, która dotknęła wiele blogów, i przed którą mój również nie ucieknie... A mianowicie - rozpoczęcie roku akademickiego równa się: więcej obowiązków i mniej czasu dla świata blogowego. Przepraszam Was za to, że nie zawsze znajduję chwilę na komentowania każdego nowego posta i na częste dodawanie recenzji u siebie. Staram się godzić wszystkie obowiązki jak najlepiej, ale nie zawsze wychodzi tak, jakbym sobie życzyła... Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

poniedziałek, 3 października 2011

"Przełamać noc" - Liz Murray.


Tłumaczenie: Arkadiusz Belczyk
Wydawnictwo: Wydawnictwo Rodzinne
Stron: 435

Jeśli zdarzyło ci się narzekać, że na obiad była zupa, a nie ulubione schabowe. Jeśli pokłóciłeś się z rodzicami, ponieważ nie chcieli ci kupić nowej komórki. Jeśli ściągałeś na klasówce, bo zamiast się uczyć, grałeś w grę komputerową. Jeśli wyrzuciłeś jedzenie do kosza, bo ci nie smakowało. Jeśli swoje nieróbstwo, lenistwo czy przestępstwa tłumaczysz trudną sytuacją rodzinną. Jeśli nie doceniasz tego, co masz. Jeśli wydaje ci się, że nie możesz zmienić swojego życia na lepsze. Jeśli potrzebujesz inspiracji.

To jest książka dla ciebie.

"Łamanie nocy" w slangu miejskim oznacza przetrwanie bez snu aż do świtu. Liz Murray wiele razy łamała noce, gdy w wieku piętnastu lat została bez dachu nad głową. Dla mnie ten tytuł ma też inne znaczenie - Liz ostatecznie przełamała mrok, w którym żyła i otworzyła się na jasność, a jasność otworzyła się na nią.

Trzydziestojednoletnia dziś autorka to dziecko narkomanów. Rodzice bardzo kochali małą Liz i jej starszą siostrę Lisę, ale byli zbyt słabi, żeby zerwać z uzależnieniem. Ta książka jest szczegółową autobiografią niezwykłej dziewczyny, już kobiety, która mimo wielu przeciwności losu, wielu mniejszych i większych tragedii, postanowiła skończyć liceum i pójść na studia. W tym pomógł jej "New York Times", który opłacił naukę Liz na Harvardzie w ramach programu stypendialnego.

Nie będę streszczać fabuły, bo to Liz wam najlepiej o wszystkim opowie. Przeprowadzi was przez swoją trudną drogę z ulicy na renomowaną uczelnię. Da lekcję wybaczania, przetrwania. Uświadomi, że "życie każdego z nas ma taki sens, jaki mu sami nadamy". Po prostu - pokaże, jak przełamać nawet najciemniejszą, najtrudniejszą noc.

Nie umiem być obiektywna wobec tej książki. Nie umiem być obiektywna wobec Liz i jej historii, którą poznałam najpierw za sprawą filmu Homeless to Harvard (na marginesie - bardzo polecam, choć książka działa intensywniej, głębiej). Nie umiem nawet pisać o tej książce, bo coś w środku wciąż mnie ściska. Wiem jedno - to i dobra książka, i ważna. Uświadamia, że mimo niełatwej, a nawet bolesnej przeszłości nadal może czekać nas piękna przyszłość. Trzeba tylko dać sobie szansę i uwierzyć, że wszystko jest możliwe.

Moja ocena: 6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Rodzinnego.

piątek, 30 września 2011

Byłam w teatrze [1]


Teatr Polski w Bydgoszczy
Opera za trzy grosze Bertolta Brechta
 Reżyseria: Paweł Łysak
Scenografia: Paweł Wodziński
Premiera: 24 września 2011


Brecht na ślubie stulecia

W 1729 roku miała miejsce premiera "Opery żebraczej" Johna Gay'a - satyry na londyńskich bogaczy i na popularną wówczas operę włoską. Dwieście lat później niemiecki dramatopisarz i reżyser, Bertolt Brecht, postanowił w przededniu Wielkiego Kryzysu dokonać parafrazy tego dzieła. Tak powstała "Opera za trzy grosze". Niezwykłej popularności przysłużył się współpracownik Brechta, Kurta Weill, który skomponował muzykę do wszystkich songów w musicalu. Utwór "Straszna pieśń o Mackiem Majchrze" ("The Ballad of Mack the Knife") był wykonywany na koncertach przez takich artystów jak Louis Armstrong czy Frank Sinatra, a o niesłabnącej do dziś popularności świadczy zainteresowanie tą piosenką Stinga czy Kazika Staszewskiego. Brecht chciał swoją adaptacją zdemaskować kapitalizm - jego zdaniem niesprawiedliwy i niemoralny system, oraz mieszczaństwo, które pokazał jako przestępczy półświatek. Co było zamiarem Pawła Łysaka, reżysera bydgoskiego przedstawienia? Mam nieodparte wrażenie, że tylko aktualizacja brechtowskiej aktualizacji, a to trochę mało.

Bydgoski musical przenosi widzów do Londynu ostatnich miesięcy, o czym świadczą projekcje ze ślubu Księcia Williama i Kate Middleton oraz z zamieszek w stolicy. Zaskakujący okazuje się w takiej sytuacji brak ingerencji w tekst. Reżyser nie zmienił w "Operze za trzy" grosze niczego - nie wykreślił, nie poprzestawiał. W jednym z wywiadów przyznał szczerze, że było to niełatwe zadanie, ale miał poczucie obcowania z geniuszem. I być może został przez ten geniusz nieco przytłoczony. Abstrahując - ciekawi mnie jedna rzecz. Jak wyglądałaby "Opera" Pawła Łysaka, gdyby umowa licencyjna nie zawierała w sobie warunku nienaruszalności tekstu? Może zostałyby odkryte jakieś zaskakujące sensy?

Brechtowscy bohaterowie to ludzie z krwi i kości, zdeterminowani przez swą cielesność, przez przynależności społeczne. Znają realia świata, w którym żyją i starają się na tej wiedzy zarobić. Pan Peachum (Jerzy Pożarowski), zwany królem żebraków, traktuje nędzę jak zwykły towar do sprzedania. Prowadzi firmę "Przyjaciel Żebraka" - kontroluje wszystkich londyńskich nędzarzy i zmusza do oddawania mu sporego procentu z zarobków. W zamian otrzymują odpowiedni strój i rady. Niestety ani Pan Peachum, ani Pani Peachum (w tej roli niezwykle zabawna Małgorzata Trofimiuk) nie są w stanie utrzymać kontroli nad jedyną córką - Polly (Magdalena Łaska). Dziewczyna mimo próśb i gróźb zostaje żoną Macheatha (Mateusz Łasowski) - szefa bandy rabusiów, niereformowalnego kobieciarza i niepoprawnego romantyka. Ojciec Polly donosi stróżom prawa na zięcia, czym skazuje go na karę szubienicy, do czego oczywiście nie dochodzi - wszak to musical, ma być miło.

Polly w pierwszej części przedstawienia jest zagubiona, niepewna siebie, staje się laleczką w rękach Macheatha. Ten ją - na znak przynależności - ciągle obcałowuje. Dziewczyna chciała się wyrwać spod władzy zdziwaczałego ojca, a trafiła po władzę męża. W drugiej części dochodzi do umiarkowanej przemiany Polly, a w trzeciej do zupełnej metamorfozy jej postaci. Pani Macheath wydaje się silniejsza, świadoma swej wartości, bardziej wyrazista, a wszystko za sprawą Lucy (Marta Nieradkiewicz) - córki szeryfa Browna (Michał Jarmicki) i jej rywalki o serce męża. Kobiety są zupełnie różne: Polly to prosta dziewczyna, w różowym dresie, ściskająca w ręku foliową torbę; Lucy jest wytworną panną w drogiej sukience, kapeluszu i rękawiczkach, wymachującą torbami z Zary i Aldo. Początkowa nienawiść i rywalizacja o względy Macheatha - w tym znakomita scena "duetu zazdrości", w której panie walczą na (wyśpiewywane) słowa niczym na ringu bokserskim - kończy się niespodziewaną i niejednoznaczną przyjaźnią. Kobiety wyzwalają się z toksycznej miłości - mężczyzna nie jest już im do niczego potrzebny. Ani do zarabiania pieniędzy, ani do zaspokajania potrzeb seksualnych. 

(...)

[Całość można przeczytać tu.]

poniedziałek, 26 września 2011

A w duszy gra... [1]: Nosowska


Nosowska
"8"
data premiery: 23 września 2011

lista piosenek:

1. Rozszczep
2. Daj spać!
3. Polska
4. Nomada
5. Pa
6. Ulala
7. Kto?
8. Ziarno
9. JPS
10. Czas
11. Tętent
12. O lesie


Nareszcie się doczekałam! Kocham Kaśkę miłością absolutną i każda jej nowa płyta (czy Hey-owa, czy solowa) jest dla mnie ważnym i radosnym wydarzeniem. "8" to szósty solowy album Nosowskiej. Ja go dopiero poznaję, powoli odkrywam sensy. Każde przesłuchanie jest inne od poprzedniego. Jedno wiem na pewno - Kaśka jest geniuszem w dobieraniu słów. Jej metafory potrafią wprawić w osłupienie. Nie mam póki co ulubionej piosenki z tej płyty, ale mam kilku faworytów. Nie zdradzę. A 6. listopada (po dwóch latach od ostatniego spotkania) być może znów zobaczę Kaśkę na żywo na koncercie.

Polecam!




w nadgarstkach tyka puls
nie zasypuj mi 
uszu próchnem słów
nie próbuj we mnie wlać 
potencjałów dziś
bo życie - potwór podstępny, zły
od rana zacznie znów 
wysysać ze mnie szpik

niedziela, 25 września 2011

"Zielona mila" - Stephen King.


Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Stron: 415


Są takie książki, po których przeczytaniu ostatniej strony uśmiechamy się. Są i takie, których ostatnie słowa rozmywają się przez nasze łzy. Po skończeniu Zielonej mili ani się nie uśmiechałam, ani nie płakałam. Wpadłam w dziwny stan, wyłączyłam się na bodźce zewnętrzne i po prostu przedzierałam się przez gąszcz własnych, nagromadzających się myśli. Raz jeszcze cofałam się do pewnych momentów, wyobrażałam sobie wyrazy twarzy bohaterów. Niełatwo było wrócić do rzeczywistości po poznaniu Paula Edgecombe'a i Johna Coffey'a. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się, aby książka, której historia nie opiera się na faktach, tak mną wstrząsnęła.

Zielona mila to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Stephena Kinga i wiem już na pewno, że nie ostatnie. Autor oddał narrację staruszkowi z domu opieki (Paul Edgecombe), który spisuje swoje wspomnienia z roku 1932, kiedy to pełnił rolę głównego strażnika w bloku śmierci więzienia Cold Mountain. Tamten czas był najdziwniejszym i najważniejszym w życiu Paula, gdyż wtedy właśnie trafił na jego blok John Coffey - wielki, czarnoskóry mężczyzna, o wiecznie załzawionych (a jednocześnie kryjących tajemnicę) oczach i niezwykłej mocy. Coffey został skazany na karę śmierci za zgwałcenie i zamordowanie dwóch kilkuletnich bliźniaczek, jednak Paul Edgecombe ma wątpliwości co do winy "Dużego"...

Poza Johnem znajdują się na bloku też inni zbrodniarze: Eduard Delacroix - Francuz, który ma dar do więziennej, oswojonej myszy, Pana Dzwoneczka oraz William Wharton - młody psychopata. Znakomicie zostali odmalowani strażnicy z bloku E - w szczególności nielubiany (i bądźmy szczerzy - nie dający się lubić), zadufany w sobie, szczycący się względami u gubernatora i zwyczajnie podły, Percy Wetmore. Z nim też będzie się kojarzył Paulowi wredny pielęgniarz z domu opieki. Kobiet jest w tej historii (toczącej się głównie w okolicach Starej Iskrówy, czyli krzesła elektrycznego, przy pomocy którego wykonywano wyroki śmierci) mało, ale jedna moim zdaniem zasługuje na uznanie - Janice Edgecombe, żona Paula. Fantastyczna kobieta. Szkoda, że jej postać nie została psychologicznie pogłębiona.

Jaką tajemnicę kryje w sobie John Coffey? Czy Paul udowodni jego niewinność czy może odkryje winę? Co się stanie z Panem Dzwoneczkiem? Dlaczego stary Paul przeżył wszystkich swoich znajomych z Cold Mountain? Tego oczywiście nie zdradzę, ale zapewniam, że warto samemu poznać odpowiedzi na te pytania..

Zielona mila zmusza do zastanowienia się nad karą śmierci. W latach 30. krzesło elektryczne było obok powieszenia najpopularniejszą metodą. W razie jakichś problemów, nieoczekiwanych okoliczności - niezwykle okrutną metodą. Niektóre fragmenty książki przyprawiały mnie o gęsią skórkę i nie uważam, aby wytłumaczeniem dla takiego działania (a więc karania człowieka śmiercią) były postępki zbrodniarza. Zabijając mordercę, sami stajemy się mordercami. Poza tym zawsze istnieje możliwość błędnego wyroku, dlatego nie popieram bawienia się w Pana Boga, nie popieram kary śmierci.

Tym, co mnie najbardziej uderzyło w tej historii, było podejście Edgecombe'a i innych strażników (poza Percym oczywiście) do więźniów. Nie bili ich, nie wyzywali, traktowali ze spokojem i chyba szacunkiem, zwyczajnym szacunkiem do drugiego człowieka. Nie wypominali im zbrodni, nie żartowali z czekającej kary. Mimo tego, że byli świadkami i wykonawcami wielu wyroków śmierci, potrafili zachować zdrowy rozsądek. Byli twardzi.

Na wysoką w moim mniemaniu ocenę tej książki składają się przede wszystkim niebagatelny pomysł na narrację, ciekawie podjęty temat oraz styl pisania Kinga, który wciąga i sprawia, że strony same uciekają.

Moja ocena: 6/6

piątek, 23 września 2011

Top 10: ulubione lektury szkolne.


Zanim zamieszczę recenzję Zielonej mili, przedstawiam Wam moich...
 
 ...dziesięć ulubionych lektur szkolnych:


1. Władysław Reymont Chłopi

2. Albert Camus Dżuma

3. Aleksander Kamiński Kamienie na szaniec

4. Frances Hodgson Burnett Tajemniczy ogród

5. Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka

6. Lucy Maud Montgomery Ania z Zielonego Wzgórza

7. Ferenc Molnar Chłopcy z Placu Broni

8. Astrid Lindgren Dzieci z Bullerbyn 

9. Franz Kafka Proces

10. Stefan Żeromski Ludzie bezdomni


To jest pierwsza dziesiątka, która przyszła mi do głowy, ale niewykluczone, że zapomniałam o jakiejś lekturze, która powinna się tu znaleźć, a została pominięta na rzecz innej. No i poza podium reszta kolejności nie ma większego znaczenia.