Tłumaczenie: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Otwarte
Stron: 480
A więc dobrze, nie będę owijać w bawełnę. Przyznaję się - jestem zdeklarowaną fanką Emily Giffin. Każda jej kolejna książka to dla mnie wielkie wydarzenie i wielka radość. Mam wszystkie na swojej półce. Przeczytałam je przeważnie w jeden wieczór (i noc), gdyż jak już zaczęłam, to po prostu nie mogłam się oderwać. To stała tendencja i nie poradzę nic na to, że z taką łatwością poddaję się historii wymyślonej przez autorkę. Może to i są babskie czytadła (zdaniem niektórych nie najwyższych lotów, z czym się zupełnie nie zgadzam!), może nawet chwilami bardzo nierealne i może nie zmienią czyjegoś życia. Dla mnie są jednak zawsze ogromną przyjemnością, odnajduję w nich siebie, swoje dylematy, lęki oraz wątpliwości (mimo kompletnie innych realiów), dostaję odpowiedzi, których szukałam. A to za sprawą niezwykłej zdolności autorki - wnikania w kobiecy umysł i serce. Zdanie z okładki: "Nikt nie rozumie Cię lepiej, niż Emily Giffin" brzmi może banalnie, ale w moim przypadku często się potwierdza. Niemniej podkreślam - to subiektywne odczucie i zrozumiem, jeśli komuś z giffinowskim klimatem będzie nie po drodze.
Pewnego dnia wyróżnia się na tle poprzednich książek tym, że najważniejsza okazuje się tu nie relacja damsko-męska i różne miłosne zawirowania (które oczywiście też się pojawiają), a relacja między matką i córką. Marianne była złotym dzieckiem, ukochaną jedynaczką, z zaplanowaną przyszłością, wielkimi ambicjami i równie wielkimi możliwościami. Jedna, upalna noc wywróci jej życie do góry nogami. Krótko przed studiami dziewczyna zajdzie w ciążę, urodzi dziecko, odda je do adopcji. Wszystko w sekrecie przed całym światem. Osiemnaście lat później będzie już uznaną producentką i scenarzystką, mieszkającą w pięknym apartamencie na Upper East Side, spotykającą się z przystojnym, bogatym i sławnym mężczyzną. I nagle w tej bajce pojawia się Kirby - pełnoletnia córka Marianne, która postanowiła odszukać biologiczną matkę. Sekret wychodzi na jaw. Czy bohaterowie poradzą sobie z jego ciężarem?
Giffin zastosowała w najnowszej książce zabieg znany z jej poprzednich utworów. Rozdziały naprzemiennie nazwano imionami głównych bohaterek, a narracja i perspektywa zostały podwojone. Ja bardzo lubię ten właśnie zabieg, bo pozwala spojrzeć na problem szerzej, a oddanie głosu obu stronom wydaje się zawsze cenne. Autorka pozwala mówić swoim postaciom o wszystkim, co je trapi i boli. Dlatego nie dialogi rządzą powieściami amerykańskiej pisarki, a właśnie swobodnie pojęte "wypowiedzi wewnętrzne" - wspominanie, analizowanie, przeżywanie. Czytałam kiedyś książkę, która opierała się w większości na dialogach i pamiętam, że miałam jakieś poczucie pustki w tej historii. W utworach Emily Giffin owej pustki nie znajduję.
Na koniec jedynie dodam, że Pewnego dnia czytało mi się świetnie. Stylowi i językowi autorki chyba nie można nic zarzucić (ani polskiemu tłumaczeniu). Bohaterowie są barwni, historia wciągająca, a zakończenie otwarte. Co prawda ta książka nie stanie się moją ulubioną w twórczości Giffin - mimo wszystkich zalet "czegoś" mi brakowało... Czego? Nie umiem powiedzieć. Może właśnie tego bardziej rozbudowanego wątku miłosnego (niepoprawna romantyczka się we mnie odzywa...)? W każdym razie - naprawdę miło spędziłam czas przy czytaniu tej książki i teraz czekam na kolejną!
Moja ocena: -5/6
Sięgnęłam po nią podczas ostatniej wizyty w empiku. Mam teraz w planach coś innego, ale po nią również sięgnę.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się odniesienie do polskiego tłumaczenia. To też stanowi zachętę. :-)
Na mojej półce już czeka "Siedem lat później". "Pewnego dnia" pewnie będzie następną książką Emily Giffin jaką przeczytam :) Zapraszam do mnie :)
OdpowiedzUsuńJest na liście książek do przeczytania :)
OdpowiedzUsuńOch, już jesteś po lekturze. Ja mam ją dopiero zaplanowaną jakoś na następny tydzień :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem tej książki, same pozytywne recenzje:) Na pewno jest świetna jak i inne książki Giffin.
OdpowiedzUsuńDo tej pory udało mi się przeczytać tylko jedną książkę tej autorki, ale spodobała mi się do tego stopnia, że obiecałam sobie zapoznać się ze wszystkimi powieściami Emily Giffin.
OdpowiedzUsuńGosławo! Zosia to bardzo ładne imię. Musisz dużo myśleć o swoim przyszłym dziecku (dzieciach?) skoro już wybrałaś imię ;) Tylko czy skonsultowałaś ten wybór z przyszłym ojcem Zośki? ;>
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
PC
Zośkowe imię zostało wybrane już dawno. Jeszcze nim poznałam Mateusza (a jesteśmy razem 6 lat), dlatego biedak nie miał wyboru. :) Ja w ogóle dużo ostatnio myślę o dzieciach (wszędzie widzę dzieci i brzuchy!), bo na dniach rodzi mi się bratanica :)
UsuńPS. Wybacz za niefortunne powtórzenie słowa "imię" ;)
OdpowiedzUsuńCzyli będziesz ciocią ;) Będziesz mogła złapać trochę doświadczenia wychowawczego.
OdpowiedzUsuń6 lat... imponujące, tym bardziej w dzisiejszym nastawionym na łatwe przyjemności i pozbawionym zasad (głównie moralnych) świecie ;) Mateusz nigdy nie chciał mieć jakiegoś swojego udziału w "Zośkowym imieniu"?
PC
Wiedział, że MUSI mu się podobać, bo Zosi nie odpuszczę. :D Generalnie jednak wiem, że naprawdę myśli już o Zosi jako Zosi i polubił to imię :) Ale przy chłopaku pozwolę mu się wykazać :)
UsuńPolubił, albo pogodził się z tym, że sprawa jest już przesądzona ;]
UsuńWidzę, że Twoje plany są nad wyraz dokładne: płeć i kolejność też nie podlegają dyskusji? ;)
Plany to zawsze tylko plany. Życie wszystko zweryfikuje. :) Marzę o tej mojej Zośce, ale jak będzie, to się okaże. :)
UsuńJak to mówią: "ważne żeby zdrowe było" ;)
UsuńTrochę spamu na Twoim blogu, ale powiedzmy, że Zośka jest tego warta ;)
PC = PanChrzan ;)*
O, Ty!!!
Usuńja jeszcze nie znam tej autorki. Ale "Coś niebieskiego" czeka sobie na mojej półce na swoją kolej do przeczytania:)
OdpowiedzUsuńPrzepadam za Twoim szablonem. :)
OdpowiedzUsuńWytypowałam Twojego bloga do zabawy Liebster Blog - zachęcam do udziału, fajna akcja. :)