piątek, 30 września 2011

Byłam w teatrze [1]


Teatr Polski w Bydgoszczy
Opera za trzy grosze Bertolta Brechta
 Reżyseria: Paweł Łysak
Scenografia: Paweł Wodziński
Premiera: 24 września 2011


Brecht na ślubie stulecia

W 1729 roku miała miejsce premiera "Opery żebraczej" Johna Gay'a - satyry na londyńskich bogaczy i na popularną wówczas operę włoską. Dwieście lat później niemiecki dramatopisarz i reżyser, Bertolt Brecht, postanowił w przededniu Wielkiego Kryzysu dokonać parafrazy tego dzieła. Tak powstała "Opera za trzy grosze". Niezwykłej popularności przysłużył się współpracownik Brechta, Kurta Weill, który skomponował muzykę do wszystkich songów w musicalu. Utwór "Straszna pieśń o Mackiem Majchrze" ("The Ballad of Mack the Knife") był wykonywany na koncertach przez takich artystów jak Louis Armstrong czy Frank Sinatra, a o niesłabnącej do dziś popularności świadczy zainteresowanie tą piosenką Stinga czy Kazika Staszewskiego. Brecht chciał swoją adaptacją zdemaskować kapitalizm - jego zdaniem niesprawiedliwy i niemoralny system, oraz mieszczaństwo, które pokazał jako przestępczy półświatek. Co było zamiarem Pawła Łysaka, reżysera bydgoskiego przedstawienia? Mam nieodparte wrażenie, że tylko aktualizacja brechtowskiej aktualizacji, a to trochę mało.

Bydgoski musical przenosi widzów do Londynu ostatnich miesięcy, o czym świadczą projekcje ze ślubu Księcia Williama i Kate Middleton oraz z zamieszek w stolicy. Zaskakujący okazuje się w takiej sytuacji brak ingerencji w tekst. Reżyser nie zmienił w "Operze za trzy" grosze niczego - nie wykreślił, nie poprzestawiał. W jednym z wywiadów przyznał szczerze, że było to niełatwe zadanie, ale miał poczucie obcowania z geniuszem. I być może został przez ten geniusz nieco przytłoczony. Abstrahując - ciekawi mnie jedna rzecz. Jak wyglądałaby "Opera" Pawła Łysaka, gdyby umowa licencyjna nie zawierała w sobie warunku nienaruszalności tekstu? Może zostałyby odkryte jakieś zaskakujące sensy?

Brechtowscy bohaterowie to ludzie z krwi i kości, zdeterminowani przez swą cielesność, przez przynależności społeczne. Znają realia świata, w którym żyją i starają się na tej wiedzy zarobić. Pan Peachum (Jerzy Pożarowski), zwany królem żebraków, traktuje nędzę jak zwykły towar do sprzedania. Prowadzi firmę "Przyjaciel Żebraka" - kontroluje wszystkich londyńskich nędzarzy i zmusza do oddawania mu sporego procentu z zarobków. W zamian otrzymują odpowiedni strój i rady. Niestety ani Pan Peachum, ani Pani Peachum (w tej roli niezwykle zabawna Małgorzata Trofimiuk) nie są w stanie utrzymać kontroli nad jedyną córką - Polly (Magdalena Łaska). Dziewczyna mimo próśb i gróźb zostaje żoną Macheatha (Mateusz Łasowski) - szefa bandy rabusiów, niereformowalnego kobieciarza i niepoprawnego romantyka. Ojciec Polly donosi stróżom prawa na zięcia, czym skazuje go na karę szubienicy, do czego oczywiście nie dochodzi - wszak to musical, ma być miło.

Polly w pierwszej części przedstawienia jest zagubiona, niepewna siebie, staje się laleczką w rękach Macheatha. Ten ją - na znak przynależności - ciągle obcałowuje. Dziewczyna chciała się wyrwać spod władzy zdziwaczałego ojca, a trafiła po władzę męża. W drugiej części dochodzi do umiarkowanej przemiany Polly, a w trzeciej do zupełnej metamorfozy jej postaci. Pani Macheath wydaje się silniejsza, świadoma swej wartości, bardziej wyrazista, a wszystko za sprawą Lucy (Marta Nieradkiewicz) - córki szeryfa Browna (Michał Jarmicki) i jej rywalki o serce męża. Kobiety są zupełnie różne: Polly to prosta dziewczyna, w różowym dresie, ściskająca w ręku foliową torbę; Lucy jest wytworną panną w drogiej sukience, kapeluszu i rękawiczkach, wymachującą torbami z Zary i Aldo. Początkowa nienawiść i rywalizacja o względy Macheatha - w tym znakomita scena "duetu zazdrości", w której panie walczą na (wyśpiewywane) słowa niczym na ringu bokserskim - kończy się niespodziewaną i niejednoznaczną przyjaźnią. Kobiety wyzwalają się z toksycznej miłości - mężczyzna nie jest już im do niczego potrzebny. Ani do zarabiania pieniędzy, ani do zaspokajania potrzeb seksualnych. 

(...)

[Całość można przeczytać tu.]

poniedziałek, 26 września 2011

A w duszy gra... [1]: Nosowska


Nosowska
"8"
data premiery: 23 września 2011

lista piosenek:

1. Rozszczep
2. Daj spać!
3. Polska
4. Nomada
5. Pa
6. Ulala
7. Kto?
8. Ziarno
9. JPS
10. Czas
11. Tętent
12. O lesie


Nareszcie się doczekałam! Kocham Kaśkę miłością absolutną i każda jej nowa płyta (czy Hey-owa, czy solowa) jest dla mnie ważnym i radosnym wydarzeniem. "8" to szósty solowy album Nosowskiej. Ja go dopiero poznaję, powoli odkrywam sensy. Każde przesłuchanie jest inne od poprzedniego. Jedno wiem na pewno - Kaśka jest geniuszem w dobieraniu słów. Jej metafory potrafią wprawić w osłupienie. Nie mam póki co ulubionej piosenki z tej płyty, ale mam kilku faworytów. Nie zdradzę. A 6. listopada (po dwóch latach od ostatniego spotkania) być może znów zobaczę Kaśkę na żywo na koncercie.

Polecam!




w nadgarstkach tyka puls
nie zasypuj mi 
uszu próchnem słów
nie próbuj we mnie wlać 
potencjałów dziś
bo życie - potwór podstępny, zły
od rana zacznie znów 
wysysać ze mnie szpik

niedziela, 25 września 2011

"Zielona mila" - Stephen King.


Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Stron: 415


Są takie książki, po których przeczytaniu ostatniej strony uśmiechamy się. Są i takie, których ostatnie słowa rozmywają się przez nasze łzy. Po skończeniu Zielonej mili ani się nie uśmiechałam, ani nie płakałam. Wpadłam w dziwny stan, wyłączyłam się na bodźce zewnętrzne i po prostu przedzierałam się przez gąszcz własnych, nagromadzających się myśli. Raz jeszcze cofałam się do pewnych momentów, wyobrażałam sobie wyrazy twarzy bohaterów. Niełatwo było wrócić do rzeczywistości po poznaniu Paula Edgecombe'a i Johna Coffey'a. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się, aby książka, której historia nie opiera się na faktach, tak mną wstrząsnęła.

Zielona mila to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Stephena Kinga i wiem już na pewno, że nie ostatnie. Autor oddał narrację staruszkowi z domu opieki (Paul Edgecombe), który spisuje swoje wspomnienia z roku 1932, kiedy to pełnił rolę głównego strażnika w bloku śmierci więzienia Cold Mountain. Tamten czas był najdziwniejszym i najważniejszym w życiu Paula, gdyż wtedy właśnie trafił na jego blok John Coffey - wielki, czarnoskóry mężczyzna, o wiecznie załzawionych (a jednocześnie kryjących tajemnicę) oczach i niezwykłej mocy. Coffey został skazany na karę śmierci za zgwałcenie i zamordowanie dwóch kilkuletnich bliźniaczek, jednak Paul Edgecombe ma wątpliwości co do winy "Dużego"...

Poza Johnem znajdują się na bloku też inni zbrodniarze: Eduard Delacroix - Francuz, który ma dar do więziennej, oswojonej myszy, Pana Dzwoneczka oraz William Wharton - młody psychopata. Znakomicie zostali odmalowani strażnicy z bloku E - w szczególności nielubiany (i bądźmy szczerzy - nie dający się lubić), zadufany w sobie, szczycący się względami u gubernatora i zwyczajnie podły, Percy Wetmore. Z nim też będzie się kojarzył Paulowi wredny pielęgniarz z domu opieki. Kobiet jest w tej historii (toczącej się głównie w okolicach Starej Iskrówy, czyli krzesła elektrycznego, przy pomocy którego wykonywano wyroki śmierci) mało, ale jedna moim zdaniem zasługuje na uznanie - Janice Edgecombe, żona Paula. Fantastyczna kobieta. Szkoda, że jej postać nie została psychologicznie pogłębiona.

Jaką tajemnicę kryje w sobie John Coffey? Czy Paul udowodni jego niewinność czy może odkryje winę? Co się stanie z Panem Dzwoneczkiem? Dlaczego stary Paul przeżył wszystkich swoich znajomych z Cold Mountain? Tego oczywiście nie zdradzę, ale zapewniam, że warto samemu poznać odpowiedzi na te pytania..

Zielona mila zmusza do zastanowienia się nad karą śmierci. W latach 30. krzesło elektryczne było obok powieszenia najpopularniejszą metodą. W razie jakichś problemów, nieoczekiwanych okoliczności - niezwykle okrutną metodą. Niektóre fragmenty książki przyprawiały mnie o gęsią skórkę i nie uważam, aby wytłumaczeniem dla takiego działania (a więc karania człowieka śmiercią) były postępki zbrodniarza. Zabijając mordercę, sami stajemy się mordercami. Poza tym zawsze istnieje możliwość błędnego wyroku, dlatego nie popieram bawienia się w Pana Boga, nie popieram kary śmierci.

Tym, co mnie najbardziej uderzyło w tej historii, było podejście Edgecombe'a i innych strażników (poza Percym oczywiście) do więźniów. Nie bili ich, nie wyzywali, traktowali ze spokojem i chyba szacunkiem, zwyczajnym szacunkiem do drugiego człowieka. Nie wypominali im zbrodni, nie żartowali z czekającej kary. Mimo tego, że byli świadkami i wykonawcami wielu wyroków śmierci, potrafili zachować zdrowy rozsądek. Byli twardzi.

Na wysoką w moim mniemaniu ocenę tej książki składają się przede wszystkim niebagatelny pomysł na narrację, ciekawie podjęty temat oraz styl pisania Kinga, który wciąga i sprawia, że strony same uciekają.

Moja ocena: 6/6

piątek, 23 września 2011

Top 10: ulubione lektury szkolne.


Zanim zamieszczę recenzję Zielonej mili, przedstawiam Wam moich...
 
 ...dziesięć ulubionych lektur szkolnych:


1. Władysław Reymont Chłopi

2. Albert Camus Dżuma

3. Aleksander Kamiński Kamienie na szaniec

4. Frances Hodgson Burnett Tajemniczy ogród

5. Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka

6. Lucy Maud Montgomery Ania z Zielonego Wzgórza

7. Ferenc Molnar Chłopcy z Placu Broni

8. Astrid Lindgren Dzieci z Bullerbyn 

9. Franz Kafka Proces

10. Stefan Żeromski Ludzie bezdomni


To jest pierwsza dziesiątka, która przyszła mi do głowy, ale niewykluczone, że zapomniałam o jakiejś lekturze, która powinna się tu znaleźć, a została pominięta na rzecz innej. No i poza podium reszta kolejności nie ma większego znaczenia.

sobota, 17 września 2011

W najbliższym czasie...


Ten stosik zapewni mi zajęcie na najbliższe tygodnie.
 Od góry:

  1. Stephen King Zielona mila - od dawna chciałam przeczytać tę książkę, ale dopiero projekt Rozmawiajmy o książkach mnie zmobilizował do zaopatrzenia się we własny egzemplarz. Mam nadzieję, że do 26 września się wyrobię.
  2. Stefan Chwin Panna Ferbelin - prezent urodzinowy od N. Nic Chwina nie czytałam, a dużo o nim słyszałam, dlatego jestem bardzo zaciekawiona.
  3. Eric-Emmanuel Schmitt Marzycielka z Ostendy - prezent urodzinowy od A. Schmitta czytałam dawno temu Oskara i Panią Różę. To bardzo popularny autor i chyba dlatego długi czas wzbraniałam się przed jego książkami, ale prezent to prezent. Osoba obdarowująca ma w zwyczaju pytać "i jak? podobało Ci się?". Więc przeczytam w pierwszej kolejności, bo A. to moja najbliższa przyjaciółka.
  4. Karen Kingsbury Ocalić życie - tę książkę intuicyjnie ściągnęłam z półki w bibliotece. Zobaczymy, jak przeczytam, czy to była słuszna intuicja.
  5. Paullina Simons Jeździec miedziany - cała trylogia tej autorki stoi na mojej półce już ponad rok. Pożyczyłam ją od bratowej i jakoś ciągle odkładam czytanie. Ale koniec z tym!
  6. Truman Capote Inne głosy, inne ściany - również z biblioteki, ale wybrana z premedytacją, jako że od dawna poluję na Śniadanie u Tiffany'ego (kocham film z Audrey Hepburn, jak i samą Audrey!) tego autora. Śniadania... co prawda nie znalazłam nadal, ale chętnie przeczytam Inne głosy...

A Wy co już czytałyście z tego niewielkiego stosiku? 

Edit 18.09.2011
Mała zmiana planów. Odkładam Marzycielkę i zabieram się za Zieloną milę, bo właśnie sobie uświadomiłam, że mogę dać ciała i nie wyrobić się do 26 września, a nie chciałabym tego. Trochę mi się teraz nałożyło, bo przede mną premiera (w Teatrze Polskim w Bydgoszczy) i recenzja do napisania, na której szalenie mi zależy. To tyle w ramach wyjaśnień, a teraz idę spać. A! Stwierdzam, że świętowanie moich 22-ich urodzin zostało oficjalnie zakończone - po trzech osobnych imprezkach...

czwartek, 15 września 2011

"Ostatni taki Amerykanin" - Elizabeth Gilbert.


Tłumaczenie: Marta Jabłońska-Majchrzak
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
  Stron: 392

Zanim przejdę do recenzji książki, chciałabym usprawiedliwić swoje milczenie. Wszystkiemu winny jest Europejski Kongres Kultury, podczas którego byłam wolontariuszką. Myślałam, że uda mi się napisać przed wyjazdem do Wrocławia, ale rola koordynatora wolontariuszy tak mnie pochłonęła, że doba była niestety za krótka. Liczyłam, że może we Wrocławiu znajdę chwilkę, ale praca na miejscu była jeszcze bardziej wyczerpująca i wymagająca niż ta przed wyjazdem. Zaraz po powrocie trafiłam na swoje własne urodziny, więc dopiero teraz mogę na spokojnie przysiąść, opisać wrażenia po przeczytaniu tej zupełnie niezwykłej historii i poodwiedzać Wasze blogi. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście/łyście o mnie tak kompletnie...

* * *

Uwielbiam takie książki. Uwielbiam prawdziwe historie, których ciąg dalszy mogę znaleźć w Internecie. Uwielbiam to, że ostatnia strona wcale nie oznacza pożegnania z bohaterem. Jestem bardzo wyczulona na fałsz, dlatego książki i filmy oparte na faktach trafiają do mnie mocniej, głębiej, a emocje po nich zostają na długo. Ostatni taki Amerykanin Elizabeth Gilbert to właśnie ten przypadek...

Nie czytałam bestsellerów Gilbert w rodzaju Jedz, módl się i kochaj czy I że Cię nie opuszczę. Nawet nieszczególnie miałam pojęcie, o czym te książki opowiadały. Zapamiętałam jedynie tyle, że w filmowej adaptacji grała Julia Roberts, dlatego pomyślałam, że Gilbert to pewnie taka "babska" autorka, pisząca romantyczne historie. Jakże miłe przeżyłam zaskoczenie!

Ostatni taki Amerykanin to właściwie biografia urwana w połowie. Biografia Eustace'a Conway'a - wyjątkowego człowieka, który od wielu, wielu lat wiedzie życie w zgodzie z naturą. Autorka poznała Eustace'a dzięki jego młodszemu bratu. Przeprowadziła wiele rozmów z ludźmi ważnymi w życiu głównego bohatera tej opowieści oraz z nim samym. Ta książka to również miejsce rozważań na temat pogranicza, utopii oraz dzisiejszego konsumpcyjnego, materialistycznego podejścia do życia.

"Zanim skończył siedem lat, Eustace Conway tak celnie rzucał nożem, że mógł przyszpilić nim pręgowca amerykańskiego do pnia drzewa. Nim skończył dziesięć, z odległości pięćdziesięciu stóp strzałą wypuszczoną z łuku trafiał biegnącą wiewiórkę. Kiedy skończył dwanaście, wybrał się do lasu, gołymi rękoma wybudował sobie szałas i przeżył tam tydzień, odżywiając się tym, co było wokół. Kiedy skończył siedemnaście lat, wyprowadził się ostatecznie z domu rodzinnego i ruszył w góry, gdzie zamieszkał w skonstruowanym przez siebie tipi, rozpalał ogień, pocierając o siebie dwa patyki, kąpał się w lodowatych strumieniach i ubierał w skóry zwierząt, które upolował i zjadł."

Eustace Conway już od małego różnił się od swych rówieśników. Interesowała go przyroda, kultury pierwotne, nabywanie umiejętności, które dziś wydają się niepotrzebne, bo przecież wystarczy pójść do sklepu lub wykonać jeden telefon. Eustace uczył się prawdziwego przetrwania, żeby w końcu w wieku siedemnastu lat opuścić dom, zostawiając ukochaną matkę, ojca despotę (który uważał Małego Eustace'a za porażkę swojego życia), trójkę młodszego rodzeństwa i zacząć żyć "po swojemu".

Ostatni taki Amerykanin to historia o utopii. Eustace był idealistą, który obrał sobie za cel nawrócenie Amerykanów na właściwą ścieżkę. Stworzył w Appalachach "Żółwią Wyspę", w której prowadził obozy letnie dla dzieci i program dla praktykantów. Uczono tam ciężkiej pracy, pokory, pierwotnych umiejętności. Eustace'owi wydawało się, że ocali swój kraj, jeśli tylko pokaże jego mieszkańcom, jak można żyć. W zgodzie z naturą. Rozbudowując wyspę, jednocześnie jeździł po szkołach i dawał wykłady o życiu w lesie, a także podejmował kolejne wyzwania, stawiając sobie coraz to wyższą poprzeczką (chciał iść wciąż naprzód, naprzód...) - przeszedł pieszo Szlak Appalachów (około dwa tysiące mil), przejechał na koniach w poprzek Ameryki...

Początkowo zachwycałam się Eustace'em bezkrytycznie, ale w pewnym momencie zaczął się odsłaniać człowiek bardzo samotny, który nie potrafi nawiązać kontaktu z ludźmi, bo jest dla nich zbyt wymagający. Człowiek, który umie kochać jak mało kto, ale nie jest w stanie zatrzymać przy sobie ukochanej kobiety (tych kobiet było w jego życiu całkiem sporo). Człowiek właściwie despotyczny, w którym wciąż siedzi mały chłopiec marzący o tym, aby ojciec go nareszcie pochwalił. Wszystkie działania dorosłego już Eustace'a były w pewnym sensie próbą zwrócenia uwagi ojca.

Eustace dochodzi do wniosku, że życie mu jednak nie wyszło, tak jak planował. Ludzie od niego odchodzą, nie może nikomu naprawdę ufać, wciąż nie znalazł żony, która zechce urodzić trzynaścioro dzieci. No i nie ocali świata swoją "Żółwią Wyspą".

To dobra i ważna książka, bo pozwala także zastanowić się nad samym sobą i swoim nastawionym na materialność i wygodę życiem. Jest też ciekawie napisana, a każdy rozdział posiada jakby osobne motto. Jednak dwóch rzeczy mi zabrakło: chociaż paru zdjęć (nawet czarno-białych), które wspomogłyby wyobraźnię i przede wszystkim - dalszego ciągu. Historia urywa się w roku 2000/2001, a przecież to całe dziesięć lat! Brakuje mi choćby króciutkiego rozdziału o tej ostatniej dekadzie z życia Eustace'a. Czuję niedosyt.

Moja ocena: -5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis.

Eustace Conway